Proza

Spis treści:


1. Klotylda i złoty kolczyk - bajka dla dzieci o odwadze, 2010
2. Święty Marcin i żebrak  - inspirowane obrazem El Greco, 2015
3. Menadżing - opowiadanie o niezwykłej firmie, 2014
4. Sen patrioty  - fantastyka, z okazji obchodów 11 listopada, 2006
5. Misja Gruzja - o wojsku, polityce i historii, przeszłości, 2008
6. Za tysiąc północy -  fantastyka i futurystyka, 2013
7. W pajęczynie władzy, polityka i kryminał, 2008
8. Do stacji - Przeszłość Główna -psychologiczna podróż, 2012
9. Czarny diament - opowieść kryminalna, z Piłą w tle, 2013











Klotylda i złoty kolczyk



Kto kiedykolwiek był w lesie, wie że żyje tam dużo różnych zwierząt. Żyją tam króliki i myszy, dziki i dzięcioły, sarny, jelenie i żaby. Zgodzicie się więc chyba ze mną, że zwierzęta te, muszą żyć w małych wioskach i miasteczkach, tak jak ludzie? W lesie, jak wiecie, nie ma domów i ulic, nie ma też sklepów, wyglądających tak, jak te, do których jeździcie z rodzicami. Zamiast bloków i betonowych ścian są nory, albo tunele wydrążone w ziemi. Niektóre zwierzęta żyją w jaskiniach, inne zamiast ścian mają rośliny, zarośla, trawy. Sklepami są u nich drzewa, krzewy, krzaczki z owocami. Ulicami są ścieżki, czasami ledwo widoczne dla człowieka.

W jednym z takich miasteczek, mieszkała sobie rodzina myszek. Znam pewnego szczurka, który odwiedzał mnie nieraz zimą. Kiedy siedziałem w sypialni na strychu, popiskiwał czasami i opowiadał o swoich sąsiadkach, które właśnie należały do tej rodziny myszek. Najmłodsza mysia, miała na imię Klotylda. Klotylda była szara, tak jak jej siostry, miała długi ogon, tak jak jej siostry, a jedyne co ją wyróżniało to okrągła, czarna plamka wokół prawego oka.

Klotylda bardzo lubiła spacerować po lesie. Opuszczała swoje miasteczko i wąskimi ścieżkami, wędrowała do różnych wiosek. Dużo widziała, była bowiem w miasteczku nad Srebrną Kałużą, które zamieszkiwały żaby i ropuchy. Była też z drugiej strony Leśnej Polany, gdzie w wielkim, pękatym zamku, mieszkały pszczoły ze swoją królową. Widziała także wioskę mrówek, do której przechodziło się po niebezpiecznym, spróchniałym patyku przez mały strumyk. Wszystkie te krainy, wydawały się myszce bardzo ciekawe. Dużo lepsze do życia i zabawy. Klotylda wszędzie miała przyjaciół. Znała miłą zieloną żabkę Olę, wesołe mrówki bliźniaczki- Ewelinę i Paulinę oraz przezabawnego trutnia Karola. Każdego ze swoich znajomych, zapraszała do mysiego miasteczka. Nikt jednak nie chciał jej odwiedzić, twierdząc , że to zbyt niebezpieczne dla małego zwierzątka, opuszczać rodzinną miejscowość. Poza tym po co, skoro we własnym mieście, można znaleźć dużo zabawy i przyjaciół. Zwierzątka z chęcią jednak witały Klotyldę. Podziwiały ją za podróże, które odbywała i uważały ją za bardzo odważną. Klotylda była dumna z tego powodu. Wypuszczała się na coraz to dalsze wycieczki. Jej rodzice nie byli z tego zadowoleni, ale dopóki myszka wracała przed zmrokiem, nie chcieli jej zabraniać spotkań z kolegami i poznawania świata, którego oni sami nie znali. Tak więc, myszka wybierała się coraz głębiej w las. Tak daleko, że pewnego razu doszła aż na jego skraj. Na skraju lasu było rozległe bagno. Brodziło w nim i żyło wiele, nieznanych myszce zwierzątek. Pod drzewem, gdzie Klotylda się zatrzymała, z kupki opadłych liści wyślizgnął się jakiś stworek.

Cześć, kim jesteśssss?- zasyczał nieznajomy.

Nazywam się Klotylda. Mieszkam w samym środku lasu.

Witaj, nazywam się Zassskroniec.

Dlaczego nie masz nóg?- zapytała myszka. W jej głowie, zaczęło się łomotać coś znajomego. Myszka słyszała o pełzających zwierzętach . Coś mówili jej na ten temat rodzice, ale teraz nie mogła sobie przypomnieć co. Nie wiedziała czy było to coś niebezpiecznego, tak jak w przypadku sów, których musiała się wystrzegać, czy może coś przyjaznego, jak w przypadku żab, które były przyjaciółkami myszy.

Taki już się urodziłem. Ale nie bój się, myszko, nie jessstem wężem ale jaszczurką. – powiedział Zaskroniec. Na te słowa myszce przypomniało się, jak mama mówiła, że węże pełzają po ziemi i zjadają myszy. Jednak, nowy kolega wydał jej się bardzo sympatyczny, poza tym, powiedział że nie jest wężem, a o jaszczurkach mama nie wspominała.

Powiesz mi Zaskrońcu, co można tu robić ciekawego, mam mało czasu, ale zdążę jeszcze odwiedzić jakieś fascynujące miejsca, skoro zaszłam tak daleko od domu.

Musisz być bardzo odważna, ssskoro tak się oddaliłaś. Myślę więc, że mogę cię zaprowadzić w ciekawe, ale troszkę niebezpieczne miejsssce.

Wszyscy mówią, że jestem odważna, więc pewnie tak jest. Biegam najszybciej z całej mysiej wioski. Moglibyśmy więc pójść do tego miejsca, ale jeśli jest niebezpieczne może lepiej nie?

A co, boisz sssię? Szybko biegasz, więc a pewno zdążysz wrócić przed zmrokiem. No, bądź odważną myszą.

Jestem –odparła Klotylda i pomknęła za Zaskrońcem.

Po jakimś czasie dotarli nad brzeg wielkiego bajora. Pełzający zwierzak powiedział:

-Zobacz, widzisz tam daleko, wysepkę na środku bagna?

Myszka zmrużyła oczy, ponieważ zachodzące Słońce, akurat przedarło się przez liście niższych krzewów i rzucało promienie prosto na jej pyszczek.

-Tak widzę, ale to dość daleko. Na pewno bajorko jest bardzo głębokie, chyba nie damy rady się tam przedostać.

-Co ty mówisz. Byłem tam już tysiąc razy. Na środku jest wspaniały głaz, a za nim pyszne owoce. Lubię tam przychodzić, bo jest tam najlepszy widok na całe nasze błotne miasteczko. Są też wysokie trawy, w których można się położyć. Jeśli zgodzisz się tam pójść, zdradzę ci też pewien sekret.

Klotylda namyślała się chwilę. Płaskie kamienie, po których miała się przedostać na wysepkę, ledwo wystawały z mętnej wody. Wydawały się strome i śliskie. Myszka jednak nie miała zamiaru okazać strachu. Poza tym zainteresowała ją wiadomość o sekrecie. Uwielbiała niespodzianki.

-Dobrze, chodźmy tam. Tylko opowiedz mi, co to za tajemnica.

Przechodząc z trudem przez kilka pierwszych kamieni, które tworzyły wąziutki mostek, Klotylda słuchała Zaskrońca:

-No więc tak. Jak widzisz, nie mam rąk ani nóg. Na wyspie jest natomiast legowisko starego, niewidomego ptaka. Ptak ten nazywa się Sssroka i zazwyczaj śpi, objedzony owocami. Jego gniazdo jessst na ziemi, a w środku leży mnóstwo wssspaniałych, błyszczących rzeczy. Bardzo mi się podoba pewien kolczyk, okrągły i złoty. Chciałbym go mieć, bo może mi się przydać. Sssam jednak go nie dam rady zabrać.

Myszka pomyślała chwilę. W jej móżdżku narodziła się tylko jedna możliwość. Zaskroniec na pewno poprosił Srokę, a ta dała mu złoty krążek. Jednak pozbawiony rąk, nie miał go jak zabrać. Klotylda postanowiła pomóc koledze.

-Oczywiście, mogę ponieść za ciebie kolczyk.

-Wspaniale, a może i coś tobie się ssspodoba. – odpowiedział Zaskroniec.

Marsz kamienną ścieżką, zaczął męczyć myszkę. Musiała bardzo uważnie chwytać pazurkami wypustki w drobnych głazikach, żeby nie spaść. Droga była długa. Wykończona Klotylda, w pewnym momencie zachwiała się i o mały włos nie wpadła do wody.

-Uważaj- syknął Zaskroniec

-Uważam, ale jestem bardzo zmęczona.

-To nic, odpoczniemy na wyspie. Zobacz, za chwilę tam dotrzemy.

Tak też było. Myszka z ulgą postawiła pierwszy krok na stabilnym lądzie.

-Powiem ci przyjacielu, że nie mam pojęcia jak wrócę. Na myśl o tym, że mam pokonywać tę trasę raz jeszcze, wszystkiego mi się odechciewa.

-Nie przesadzaj, Klotyldo. Kiedy tylko dotrzemy do głazu, odpoczniesz i nabierzesz sił.

Myszka z zachwytem zwiedzała wyspę. Naprawdę, było to urocze miejsce. Kiedy wreszcie dotarli do wielkiego kamienia i weszli na jego szczyt, Zaskroniec powiedział:

-Spójrz, pod nami po prawej stronie, znajduje się gniazdo Sroki. Widzisz, jak błyszczą się tam jej skarby?

Klotylda spojrzała we wskazanym kierunku i jej oczom ukazały się ledwo już dostrzegalne w półmroku pierścionki, klucze, łańcuszki i kapsle.

-Tak, to naprawdę piękna kolekcja.- przyznała myszka – Ale w jaki sposób Sroka zebrała je jeżeli jest niewidoma?- zapytała Zaskrońca.

-Sroka oślepła na starość, wcześniej miała wzrok jak sokół i zdążyła to wszystko uzbierać. Poaza tym niedawno zmarł jej mąż, który ciągle powiększał liczbę ich skarbów. Mniejsza z tym, teraz podkradniemy się do jej legowiska, póki śpi. Ty sięgniesz po złoty kolczyk i coś, co ci się podoba, a ja będę uważał na Srokę.

Myszce zaczęło coś świtać. Jak to, więc mają tak po prostu ukraść Sroce jej skarby? Przecież kradzież to coś złego. Myszka powiedziała do swojego towarzysza:

-Nie możemy tego zrobić. Te rzeczy nie należą do nas.

-Jak to, boisz się? – zapytał z kpiną Zaskroniec- Przecież mówiłaś, że jesteśśś odważna. Ta Sssroka jest ślepa, na co jej te wszystkie świecidełka? Nawet nie zauważy, że ich nie ma, a nam bardzo się przydadzą. Przecież obiecałaś, że mi pomożesz.

Klotyldzie cała ta sytuacja się nie podobała, nie chciała jednak wyjść na „boidudka” przed nowym kolegą i machnęła ogonkiem, mówiąc:

-Dobrze, ale weźmiemy tylko to, co jest potrzebne tobie.

Po chwili zwierzątka zakradały się już do gniazda. Sroka głośno chrapała. Zaskroniec stanął trochę dalej i wzrokiem wskazał Klotyldzie kolczyk. Myszka zwinnie wyciągnęła łapki do gniazda i szybkim ruchem zabrała świecidełko. Po paru minutach, razem z pełzającym wspólnikiem, oglądała krążek po drugiej stronie głazu.

Niestety w międzyczasie zapadł zmrok. Nie było szans na to, żeby powrócić z wysepki na ląd po śliskich kamieniach. Myszka była zrozpaczona. Nie podobała jej się zabawa z nowym kolegą. Przez to całe zamieszanie z kolczykiem, pierwszy raz nie wróci na noc do norki.

-Rodzice umrą ze strachu, jeśli nie wrócę do domu. – powiedziała Klotylda.

-Czym się przejmujesz, myszko. Przecież wiedzą, że jesteś odważna i dasz sssobie radę. Jutro z sssamego rana wrócisz do domu.

Klotylda nie miała wyjścia. Skuliła się i przytuliła do gałązek. „Tak. Z samego rana wróci do mysiej wioski i wszystko będzie dobrze ” -pomyślała i zasnęła.

Niestety o świcie okazało się, że nie wszystko układa się tak, jak byśmy chcieli. Myszkę obudziły głośne krzyki.

-Złodzieje, złodzieje! Ukradli moje skarby, ach niech ja was dorwę, wy pasożyty!!!

Klotylda otworzyła ciężkie powieki i zobaczyła nad sobą starą ropuchę, obok której stała niewidoma Sroka i wymachiwała skrzydłami, nadal krzycząc:

-Jak tak można, inwalidkę, ślepą i bezbronną, okraść, tak! Ach, gdzie wasze serce i sumienie!

Ropucha uciszyła Srokę:

-Pani Sroko, niech się Pani uspokoi. Zaraz zapytamy czy ktoś coś widział. Nie można tak krzyczeć od rana.

Potem ropucha zwróciła się do Klotyldy:

-Przepraszam bardzo, że panią obudziłyśmy. Dzień dobry.

-Dzień dobry- odpowiedziała myszka, która jeszcze nie za bardzo pojmowała całą sytuację. W tym momencie Zaskroniec szepnął jej do ucha:

-Nie przejmuj się, stara Sroka krzyczy, ale nie wie kto jej zabrał kolczyk. Obudziła dzisiaj całą wyspę swoimi wrzaskami. Dobrze schowałem wczoraj świecidełko, nikt się nie dowie, że to my.

Klotylda pojęła w końcu zaistniałą sytuację. Ropucha powiedziała:

-Przepraszam jeszcze raz za tę pobudkę. Jestem Kumkalska. Moja sąsiadka, pani Sroka, została wczoraj okradziona z biżuterii i teraz pomagam jej szukać winnych.

-Okradziona, to straszne. – powiedział Zaskroniec z udawanym zaskoczeniem. – Ale może pani Sroka po prostu zgubiła gdzieś ten kolczyk. Jako starsza i niewidoma osoba, mogło jej się to zdarzyć.

-Tak, też nie sądzę, że ktoś mógłby ją okra… Ale zaraz, zaraz! – powiedziała Ropucha, która nagle spojrzała na Zaskrońca podejrzliwie- Przecież żadna z nas nie wspomniała, że to był kolczyk. – Ropucha zdawała się teraz tak intensywnie myśleć, że prawie było słychać trybiki, które obracały się w jej móżdżku.

-Nie? A tak mi się wydawało. – nieśmiało odparł Zaskroniec. – Stwierdziłem , że biżuteria jaką pani Sroka może posiadać, to na pewno kolczyki.

-Dzieciaki. – powiedziała srogo Kumkalska.- Czy wy aby na pewno nie macie nic wspólnego z tą kradzieżą? – Ropucha wymierzyła wielkimi oczami prosto w ryjek Klotyldy.

Myszka aż się cała zatrzęsła i otworzyła pyszczek, aby przyznać się do wszystkiego. Wtedy jednak, napotkała złowrogie spojrzenie Zaskrońca, które kategorycznie zabroniło jej wydobyć słowo.

-Oczywiście, że nie. –powiedział Zaskroniec. Jesteśmy tu po prostu na wycieczce. Nikogo nie widzieliśmy i nic nie słyszeliśmy, prawda Klotyldo?

Myszkę tym razem przeraził ton głosu Zaskrońca i tylko kiwnęła łebkiem.

-Dobrze już, zostawmy ich Ropucho. To tylko dzieci. Nie mamy powodu, żeby podejrzewać ich o kradzież. Musimy szukać dalej. – Sroka przemówiła w końcu i to tak spokojnym głosem, że aż zaskoczyła mysię.

-Jeśli tak uważasz.- powiedziała Ropucha, chociaż nadal podejrzliwie patrzyła na zwierzątka. – Chodźmy więc szukać dalej.

Obie panie odeszły i Klotylda została sama z Zaskrońcem.

-Ale je wykiwaliśmy. – śmiał się Zaskroniec. – Nigdy się nie dowiedzą, sss, kto świsnął kolczyk, ha ha ha. Jesteśmy nie do pokonania.

Myszka jednak coraz gorzej czuła się z ciążącym na sumieniu przewinieniem. Wiedziała, że sprawili Sroce wielką przykrość. Nieśmiało zaproponowała Zaskrońcowi:

-A może byśmy tak zwrócili kolczyk do gniazda?

-Zwariowałaś? – wykrzyknął Zaskroniec. -Ssstrach cię ogarnął, czy co? Boisz się, że nasss złapią? Wiedziałem, że nie można liczyć na dziewczyny.

-Nie, nie boję się. Chyba masz rację.

-Oczywiście, że mam. Teraz pomóż mi zabrać ten kolczyk z wyssspy.

Klotylda ociągając się, poszła za syczącym kolegą i wygrzebała z liści kolczyk. Po chwili, oboje wracali po stromym mostku w stronę lądu. Szli długo, a przez całą drogę, krążek ciążył myszce niczym wór kamieni.

Z wielkim trudem dotarli w końcu na brzeg.

-Uff, nigdy więcej przepraw tym mossstkiem. Czy pomożesz mi zabrać kolczyk do gniazda? Przepraszam za to, co powiedziałem, jesteś naprawdę odważna. – mówił Zaskroniec.

Klotylda bezwiednie poszła za nim. Po drodze jednak, dużo myślała. Czy mama również powiedziałaby, że jest odważna? Tak naprawdę, zabranie kolczyka, nie wymagało zbyt dużo odwagi. Była to prosta czynność, ponieważ Sroka była stara i ślepa. Nie miała szans ze zwinną Klotyldą. Im dłużej myszka szła, tym szła wolniej. To wszystko nie było tak, jak powinno. Co by zrobili jej przyjaciele? Karol, mrówki i żaba? Czy mogliby tak po prostu komuś coś zabrać?

Mysia wiedziała, że nie. Jednak myśl o karze, jaka mogłaby ją spotkać, gdyby ktoś dowiedział się, co zrobiła – była przerażająca. Na pewno byłoby dużo krzyku, złości. Pewnie rodzice szybko dowiedzieliby się, co zaszło i byli z niej niezadowoleni i smutni. W tym samym jednak momencie, Klotylda przypomniała sobie, jak kiedyś sama zgubiła ulubioną piłeczkę i jak długo za nią płakała. Było coś jeszcze. Okazało się potem, że piłeczka leżała po prostu niedaleko miejsca w którym bawiła się z Karolem. Mysia pamiętała, jak bardzo się ucieszyła, gdy ją znalazła. „Tak samo” – powiedziała teraz do siebie – „mogłaby się ucieszyć pani Sroka, gdyby dostała z powrotem kolczyk.”

Klotylda nie zastanawiała się już dłużej. Obróciła się na pięcie i przez ramię krzyknęła do Zaskrońca:

-Przykro mi, że jesteś tchórzem, ja nie chcę być!

I wąską kamienną dróżką przedostała się znowu na wyspę. Choć była to wyczerpująca wędrówka, wiedziała że musi się poświęcić, aby naprawić swój błąd.

Kiedy Klotylda dotarła do gniazda Sroki, pani Kumkalska nadal pocieszała sąsiadkę.

- Co ty tu robisz? – zdziwiona zapytała Klotyldę.

Ja, przyszłam przeprosić. Skłamaliśmy paniom. To ja zabrałam pani kolczyk, pani Sroko. Zaskrońcowi bardzo się podobał, a ja pomogłam mu go zdobyć. Bardzo panią przepraszam, zachowałam się bardzo źle. Zwracam pani własność i mam nadzieję, że może mi pani wybaczyć.

Sroka przyjęła z powrotem złoty kolczyk. Pogłaskała go i uciszyła Ropuchę, która ze złością mówiła coś o policji, złodziejstwie i dzisiejszych rodzicach, którzy nie potrafią wychować dzieci.

Myszko. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że tu wróciłaś. Mój ukochany kolczyk podarował mi kiedyś mój mąż, który już tyle lat nie żyje. Naprawdę był dla mnie ważny. Dziękuję ci bardzo.

Więc nie jest pani na mnie zła. – zdziwiła się mysia, ponieważ głos Sroki był łagodny i nie krył w sobie żadnego żalu.

Oczywiście że nie, moja mała. Wykazałaś się niesłychaną odwagą, ponieważ przeciwstawiłaś się koledze, który namówił cię do zła.

Odwagą, pani Sroko, to nie ma nic wspólnego z odwagą, po prostu było mi źle i musiałam zwrócić pani własność.

Myszko, nawet nie wiesz jak wielka jest twoja odwaga. Odwaga, to właśnie znaczy umieć się przyznać do błędu nawet gdy grozi nam wielka kara. Odwaga to nie tylko nadludzkie czyny, do których nie każdy jest zdolny. To, że mała myszka podróżuje tak daleko od domu przez bagna, jest bardziej nieroztropne niż odważne. Wszyscy często mylimy głupotę z odwagą, ale ty dzisiaj wykazałaś się właśnie tym drugim. Zrozumiałaś, że postąpiłaś źle i odważnie postanowiłaś ponieść konsekwencje swojego czynu. Nie jestem na ciebie zła, jestem szczęśliwa, że mój kolczyk pomógł ci zrozumieć pewne sprawy. Myślę, że drugi raz już nie popełnisz takiego błędu, a to cenne doświadczenie.

Klotylda nie rozumiała wszystkiego z mądrej wypowiedzi pani Sroki, ale czuła się bardzo wyróżniona i była pewna, że już nigdy nie posłucha nikogo, kto będzie ją namawiał do pokazania fałszywej odwagi w czynieniu zła.

-Cieszę się, że się pani nie gniewa. Zmykam do domu, bo rodzice na pewno się niepokoją.

-Oczywiście. Mam nadzieję, że odwiedzisz mnie jeszcze kiedyś, może z rodzicami.

Na pewno, pani Sroko. Sama nie będę się już nigdy wypuszczać na tak długie wycieczki. Do zobaczenia.

Powodzenia myszko. Życzę ci dużo szczęścia i spotykania lepszych znajomych. Do widzenia.

I takim oto sposobem, Klotylda poznała prawdziwą wartość odwagi. Znajomy szczurek opowiadał mi, jak szczęśliwa wróciła do domu, po drodze spotykając zmartwionych rodziców, którzy szukali jej całą noc. Przeprosiła ich i obiecała, że już nigdy nie będzie się oddalała tak daleko. Teraz też, nie bała się już przyznać do przygody z kradzieżą kolczyka, a rodzice nie krzyczeli, byli dumni, że córka rozumiała już co to jest odwaga i jak właściwie z nią postępować.

KONIEC





Święty Marcin i żebrak




Minęły trzy dni, zanim dotarłem do Toledo. Brudny i obdarty nie stanowiłem miłego widoku. Nikogo tu nie znałem. Pomyślałem, że może chociaż przy klasztorze del Cristo de la Vega znajdzie się ktoś życzliwy kto mógłby poczęstować mnie czerstwą bułką i kubkiem świeżej wody. Nie wiedziałem wiele o mieście, tyle co kilkanaście lat temu opowiedział ojciec po wizycie w Hiszpanii. Było gorąco. Powietrze było dosyć wilgotne, chyba przez rzekę, która otaczała miasto. Gdyby miało jeszcze coś z tej śródziemnomorskiej soli, czułbym się jak w domu. Kurz unosił się z każdym krokiem i z każdym oddechem osiadał mi na płucach. Ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie. Zresztą, wcale im się nie dziwiłem. Minąłem ulicę de los Reyes Católicos. Katolickich królów, wywnioskowałem. Słabo znałem hiszpański, ale niektóre słowa po prostu nie wymagały wyjaśnień. Moim oczom ukazała się potężna budowla. To chyba synagoga, o której ociec wspominał. Teraz jednak wyraźnie widać było, że została przerobiona, adekwatnie do nazwy ulicy, na świątynię katolicką. Dookoła kłębiło się stadko żebraków. Ludzie mijali ich, nawet nie zwracając uwagi. Dokładnie tak, jak traktowano mnie, bo teraz właśnie, stałem się jednym z nich.

Próbowałem zapytać kogoś o drogę do klasztoru, ale nawet gdybym lepiej znał hiszpański moje starania były próżne. Kto chce słuchać biedaka, zarośniętego, potłuczonego, w obdartym podkoszulku i dziurawych spodniach ? Pewnie też śmierdziałem już nieźle, mimo że dwa dni temu umyłem się w jakimś stawie, przypominającym bardziej bajoro. Nie miałem wyjścia. Podszedłem do obdartusów pod kościołem.

-Escuse, ¿dónde esta , a  – zapomniałem już jak nazywa się ten klasztor – donde a, monastí̱ri ? – spróbowałem po swojemu. Zdaje się, że słowo brzmiało znajomo, bo jeden z nich odpowiedział:
-¿Monasterio? ¿Que ? ¿Que monasterio? – Domyśliłem się, że pyta mnie o dokładną nazwę.
- Del Cristo de la Vega.
- A, la Ermita! – cokolwiek to znaczyło, chyba wiedzieli  o co mi chodzi. Jeszcze brudniejszy, od tego który mi odpowiadał oznajmił- Esta cerca. Sólo unos nueve metros.- Mężczyzna wpadł w słowotok, machając żywo rękoma coś mi tłumaczył, ale ani słowa nie byłem w stanie rozszyfrować. Wykonałem gest, który miał pokazywać „wolniej” i zdobyłem się na wyżyny lingwistyczne słowami
- Por favor. No entiendo. No entiendo Espaniol. Monasterio e – pokazałem w prawo, monasterio e- pokazałem dłonią lewą stronę.

Ostatecznie, na migi porozumieliśmy się całkiem nieźle. Teraz już cała czwórka żywo wskazywała mi kierunek, mimo mojego niezrozumienia, przerzucając się słowami,  w których dominowało „Derecha, de mil metros, a un kilómetro”. Wywnioskowałem, że muszę przejść jakiś kilometr prosto. Miałem więc szczęście, bo pragnienie dawało mi się we znaki,  a stopy, których odcisków nie zliczyłbym przez cały dzień, zareagowały dość pozytywnie na tę wiadomość. Podziękowałem uprzejmie panom, krótkim „ ¡gracias”. Musiałem już być na tyle zapuszczony, że nawet nie starali się pytać czy mam jakiegoś drobniaka. Możliwe też, że z daleka widać było, że nie mam przy sobie nic.

W klasztorze, nie było dla mnie miejsca. W całym mieście nie było dla mnie miejsca. Tak więc, postanowiłem jeszcze dziś wyruszyć dalej. Kiedy tylko minąłem bramy miasta, zaczęło się robić ciemno. Ciemność nie przerażała mnie w żadbym wypadku. Od dawna już błądziłem po zmroku i nie odczuwałem strachu czy naewet niepokoju. W czym jednak ten dzisiejszy wieczór był inny? Powoli kończył się wrzesień, a wraz z nim ciepłe wieczory. Temperatura w nocy dochodziła do 0. Z moją jedną zgrzebną koszulą, ciężko mi było wyobrazić sobie nocleg pod gołym niebem.Szedłem przed siebie. Mijały godziny. W końcu ścieżka była już niewidoczna i noc zmuszała mnie do noclegu pośrodku niczego, na pustkowiu, gdzie towrzyszyło mi jedynie wycie wilków w oddali. Moje ciało przechodziły dreszcze. Zimny pot zebrał się na czole. Stopy, które jeszcze w czasie ruchu nagrzewała krążąca krew, w tej chwili empirycznie odcięły się od mojego ciała. Nie czułem palców u rąk. Zwinięty w kłębek, na kępie rzadkiego mchu, starałem się zgromadzić wszystkie partie ciała pod brzuchem. Zamknąłem oczy, ale sen nie chciał nadejść. Uszy zamarznięte niemal, nie dopuszczały do głowy łaskawego snu. Minął jakiś czas, nie wiem czy kilkanaście minut, czy godzina, czy może już połowa nocy, bo w zimnie, zmęczeniu i dającym się już we znaki głodzie, czas jakby stanął w miejscu i okrutnie, uparcie odpędzał promienie poranka.

Usłyszałem szuranie. Takie jak można słyszeć w wielkim domu, gdzie ktoś drepcze nad ranem. Szuranie było coraz bliżej, aż zamieniło się w stukot podków. Ktoś nadjeżdżał, niespiesznie, po cichu. Z trudem rozwinąłem się z własnego kłębka. Usiadłem, nasłuchiwałem. Kto u licha, podróżuje konno, o tej porze, przez pustkowie ? Czy to policja, poszukuje zbiegłego więźnia, czy sam złodziej bądź morderca, poszukuje wolności w przestrzeni tej pustyni ? Dla mnie, żadna z tych odpowiedzi nie była bardziej pocieszająca od drugiej. A może mnie nie zauważy? Przejedzie obok i da spokój mojej zmarzniętej sylwetce.  Postać była już chyba tylko kilka kroków ode mnie. Koń jednak wyczuł czyjąś obecność. Piękne i mądre stworzenie, potrafi wyczuć najwątlejszy zapach, co dopiero mnie, podróżnika, brudasa, żebraka...  Jeździec musiał już zorientować się, że nie jest sam na tym odległym trakcie. Zwolnił, ostrożnie się zbliżał, domyślam się, że wyjął broń, gotowy jej użyć w każdej sekundzie.

-Quién está aquí? – zagrzmiał głos nad moją głową. – Decir! – domyśliłem się, że nie uda mi się udawać martwego.
-Por favor! – chciałem wykrzyczeć, ale cienki głosik wyrwał się z mojego odrętwiałego gardła. – Yo! No ablo, no ablo. – jedyne co mi przyszło do głowy. Ponad głową nieznajomego zaświecił księżyc, leniwie wychodzący zza chmury, jakby zbudzony naszą nieproszoną rozmową. Jeździec ubrany był elegancko, jego rumak miał złoconą uzdę i wyraźnie nie był on ani zbirem ani stróżem prawa.
-Qiuen eres?  Latino ? Germanico ? Slavonic? – wydało mi się dziwne, że tak wielmożnego pana, interesuje kim jestem, że w ogóle się zatrzymał, skoro wyraźnie jego nocna podróż nie była spacerem dla przyjemności. Pytał dalej, coś czego nie zrozumiałem.
-Grecia, senor! Creta! Soy Domenikos a Grecia. – odparłem w końcu cicho, mając nadzieję, że nieznajomy zrozumie, że nie mam ochoty na konwersacje o tej porze, zwłaszcza w języku którego nie rozumiem.
-A el Greco! – w głosie nieznajomego była jakby nagła nuta zadowolenia i wtedy stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Oto pośrodku nocy, odludzia, w czasie próby, najtrudniejszym czasie mojego życia, w obcym kraju, stało się niebywałe.
-είστε τυχεροί, νέος, μιλάω Ελληνικά. – usłyszałem rodzimy język w ostatnim miejscu, w którym bym się mógł go spodziewać.
-Jak to, mówi pan po grecku ? To niemożliwe, ale jaka to ulga. Panie, nie jestem groźny, proszę zostaw mnie w spokoju, chcę tylko na chwilę skłonić głowę na tym kamieniu i odpocząć, by skoro świt wyruszyć dalej. – wpadłem w słowotok, teraz kiedy mogłem użyć greki, po tak długim czasie.
-Powoli, młody człowieku. Nie zrobię ci krzywdy, pozwól że zsiądę z konia. Musisz zamarzać na kość, pozwól mi okryć cię swoim płaszczem. Dlaczego nie rozpaliłeś ogniska? Jeśli chcesz pomogę ci. Czy jesteś spragniony? Czy głodny. Weź, proszę – mężczyzna wyjął z sakwy zawieszonej u siodła kawałek suchego mięsa. Podał mi, a ja nieufnie mu się przyjrzałem, co jestem pewien, na szczęście było niezauważalne w ciemności.

-Ale, nie jest mi aż tak zimno. Proszę, proszę go zatrzymać. To musiał być cenny płaszcz.
-Mój drogi, skoro nie jest ci zimno, a płaszcz jest drogocenny, to dobrze przemyśl co z nim zrobić. Sprzedaj go w Toledo i kup to co pozwoli ci znaleźć pracę. Żegnaj, Dominiku, niech Bóg będzie z tobą. Weź jeszcze tę kartkę, aby nikt nie zarzucił ci kradzieży. – po czym wypisał mi kilka zdań po hiszpańsku na papierze listowym, który wyjął ze swojej pięknej, skórzanej torby.
Mężczyzna odjechał, pozostawiając mnie w konsternacji, jednak zdążyłem jeszcze za nim zawołać.
- Proszę, powiedz chociaż kim jesteś, abym mógł się odwdzięczyć! –Jednak nieznajomy odjechał, nie odwracając się. Spojrzałem na zwitek papieru. Pod zdaniami, których nie rozumiałem, widniał podpis. Oficial Márton Shombathonely. Pokazując ją w lombardzie, sprzedawca zaczął kiwać głową i mówić coś zdaje się pozytywnego, wymieniając to imię Martin, Martin z entuzjazmem, jakby codziennie przyszło mu widywać takie kartki. Kwota, którą uzyskałem, przeszła moje oczekiwania. Pozwoliła mi natychmiast zakupić jedzenie, opłacić z góry tydzień mieszkania w schronisku i kupić przybory do malowania. Następnego dnia, w czystych ubraniach, świeżo ogolony i umyty, usiadłem na głównym placu  ze sztalugami, oferując zainteresowanym szybkie portrety. Nie miałem wiele szczęścia, tylko jednego klienta, zdaje się z Madrytu, jednak w międzyczasie udało mi się namalować dwa mniejsze obrazki z krajobrazem Toledo, przeznaczone na sprzedaż turystom. Kiedy nadeszła siesta, zamiast położyć się w łóżku, do którego nie przywykłem, poszedłem na miejsce wczorajszego spotkania z Martonem. Słońce, chylące się ku zachodowi, tworzyło delikatną, jaśniejszą szatę poświaty tuż nad budynkami miasta. Zacząłem malować, tchnięty wspomnieniem dziarskiego młodzieńca i jego lśniącego rumaka. I tak przez tydzień. Do południa malowanie przechodniów, sprzedaż miniatur na placu. Potem kilka godzin odtwarzania sceny, która odmieniła moje życie. Kiedy obraz był gotowy, zarobiłem akurat tyle, by wynająć pokoik, niedaleko uniwersytetu. Któregoś dnia, przy moich stelażach zatrzymał się mężczyzna. Wyglądał na inteligenta.
-Witaj. – powiedział. – sława twoich obrazków obiegła już całe miasto. To ty jesteś el Greco  ? – Mężczyzna zapytał mnie niemal pozbawioną obcego akcentu greką, specjalnie ostatnie słowo mówiąc po hiszpańsku.

- Grek, jestem Grekiem, owszem. Sława, moja sława ?
- Twoi klienci nie mówili ci jeszcze? Po całym mieście krąży en pseudonim, jako wschodząca gwiazda malarstwa. Takich wskazówek udzielili mi moi koledzy z katedry historii sztuki. – Powiedział i przedstawił się, jako Martin Ramirez, wykładowca teologii, co zupełnie wyjaśniało jego znajomość greki. - Przyszedłem w końcu, popatrzyłem i stwierdzam, że zaiste, twoje obrazy mają w sobie coś niezwykłego. Nie jestem pewien czy to te pociągnięcia pędzlem, czy te niepokojące barwy. Moja katedra wysyła mnie jednak, bym zakupił obraz do kaplicy, która tu niedaleko powstaje. Jako motyw przewodni wybraliśmy miłosierdzie, czy sądzisz że coś takiego jesteś w stanie namalować? – Nie tylko byłem w stanie. Ale też miałem coś takiego. Poprosiłem by chwilę poczekał. Wszedłem do domu, w duchu przyznając, że tym wszystkim musi kierować jakaś wyższa siła. Wyciągnąłem z pod łóżka nieco zakurzony obraz.

-Co pan profesor powiedziałby na to, gdyby już miał takie dzieło? -   Jego wzrok spoczął na moim najcenniejszym malunku, autoportrecie mojej przemiany. Był zaszokowany.
- Nigdy bym się nie spodziewał, że sprawy mogą się aż tak szybko rozwiązać. Widzę, ależ tak. Biedny, wychudzony żebrak, wspomagany przez rycerza w lśniącej zbroi. Męstwo i miłosierdzie. I te chmury. To genialne, to sugeruje od razu wszystkie dary Ducha Świętego, dokładnie o to by nam chodziło! Sprowadzę jeszcze dzisiaj ojca Jorge Manuela z kaplicy św. Józefa, ale już teraz mogę ci powiedzieć, młody człowieku, będziesz sławny i bogaty.
- Panie profesorze. Proszę, ja nie chcę żadnych pieniędzy. Oddam go z chęcią do kaplicy za darmo. Muszę jednak żądać jednego.
- Słucham, chłopcze?
-Aby zachować imię świętego na obrazie. Rozumiem, że to nie jest do końca, żaden święty, po prostu idea, jednak, czy można przyjąć że będzie to św. Marcin ?
-Ale, święty Marcin, chłopcze? Jestem teologiem, święty Marcin jakoś szczególnie nie kojarzy się z miłosierdziem?
-A czy to ważne, panie profesorze? Przecież, jako święty musiał być miłosierny. Poza tym, kto wie, może jest jakiś, o którym pan nie słyszał. Poza tym, to nawet nie musi być święty. W końcu każdy może zrobić coś dobrego, tak jak ten mężczyzna, dla tego żebraka.

KONIEC




Menadżing



(fot/ Mekot1337, deviantart )





–Pan jest z rodziny? – zapytał lekarz.

–Nie, to znaczy, tak,  jestem, e, partnerem. – Jacek nie mógł nic wyczytać z oczu chirurga.

–Przykro mi, ale nie udało się uratować pana narzeczonej. To wszystko, co mogliśmy zrobić. – lekarz zimnym wzrokiem popatrzył na Jacka, a jego mina ukazywała wymuszone współczucie. Robił to co dzień, więc co mogło go obchodzić, że Jackowi właśnie zawalił się świat. Usiadł. Złamana ręka bolała, ale nie tak bardzo, jak serce. Siedział tak 15-20 minut. W końcu dotarło do niego, że musi zadzwonić do rodziny Iwony. Będą wstrząśnięci, będą go obwiniać, to oczywiste. Przecież sam się o to prosił. Dzięki Bogu, odebrał Tomasz, brat Iwony. Jacek był w stanie powiedzieć tylko jedno zdanie. Wszystkim zajmie się jej rodzina, to jasne. Nie miał do niej żadnych praw, mimo że wiedział, że nie miała na świecie nikogo bliższego.

Jacek wrócił do pustego domu taksówką, samochód nadawał się do kasacji. Zresztą, po tym wypadku, nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek usiądzie za kółkiem. Błąkał się po pokojach, nie mógł usiedzieć na miejscu. Ani tam, gdzie jeszcze wczoraj leżała Iwona, ani tam, gdzie jeszcze tego ranka jadła śniadanie. Wszystko działo się jakby mimo jego woli. Wciąż nie mógł uwierzyć. Wreszcie rzucił się na fotel zmęczony myślami. Zasnął. Po chwili jednak zerwał się jakby targnięty nagłym atakiem szału. Nie mógł zrozumieć, nie mógł pogodzić się. Dlaczego akurat ona?! Przecież to on prowadził, przecież to on tak instynktownie skręcił, kiedy na drogę wybiegł ten dzieciak. Może gdyby ona prowadziła… Może to on leżałby teraz w prosektorium. Ogarnął go nagły płacz, wściekłość. Zaczął przeklinać wszystko, co istnieje. Gdzie jest teraz Bóg, jej Bóg, w którego tak wierzyła? Nie uratował jej, nie zabrał jego zamiast niej. Wściekłość i gniew, przekleństwa, przewijały się przez jego głowę. W końcu otworzył barek, wyjął butelkę, sam nie wiedział czego. Może chociaż to pozwoli mu zasnąć. Nigdy nie sięgał po alkohol sam. Ostatnio wznosili toast szklaneczką whisky. Z okazji jakiegoś sukcesu w pracy Iwony. Nie pamiętał, ale wspomnienie napędziło mu łez do oczu. Odpędził żal. Wziął butelkę. Przechylił do dna. Chciał zapomnieć, umrzeć…
            Tymczasem w innym wymiarze działo się coś, czego nie mógł być świadom.

–Ari na piątej, odbierzesz, Raf ? – powiedziała Brita, szczupła blondynka.

– Nie ma problemu, przełącz go – w wielkim biurze Rafael rozsiadł się wygodnie na fotelu, kiedy jego sekretarka opuściła pomieszczenie.

–Hej, Ari, jak się masz? Co słychać? – Ari był Przewodniczącym Zarządu firmy. Mimo, że ich pozycja była równa,  w praktyce Raf zdawał się często na niego.

–Czy ty postradałeś zmysły, Raf?- Ari jak zwykle nie dzwonił z gratulacjami.

–To miłe „dzień dobry”, Ari. Co się dzieje?- Raf ściszył głos i mocniej objął słuchawkę.

–Żartujesz, naprawdę nie wiesz?! Czy ty żyjesz człowieku? – Ari zaczął tłumaczyć podniesionym głosem, potok słów wypadł ze słuchawki. Wreszcie Raf odpowiedział:

–Ok, jasne, Ari, czegokolwiek ci potrzeba. Rozumiem – Rzucił do słuchawki i zdał sobie sprawę, że Ari zdążył się rozłączyć, zanim to usłyszał. Raf trzasnął słuchawką aż uniósł się nad nią obłoczek. Spojrzał przez szklane drzwi na swoją sekretarkę i zmierzył ją złowrogim spojrzeniem. Brita nie potrzebowała nic więcej, aby w podskokach znaleźć się obok jego biurka:

–Rafael, czy wszystko w p… – nie zdążyła dokończyć zdania, bo Raf gwałtownie poderwał się z siedzenia.

–Natychmiast zadzwoń do Szemkela i lepiej niech zjawi się tu przed południem albo osobiście sprowadzę go tam, gdzie jego miejsce! Do jasnej…

–Tak jest.- Mina Brity zdradzała, że jest przyzwyczajona do takich reakcji szefa.

–I Brita, nie mów do mnie: „tak jest”, wystarczy żebyś dodała „sir” i będziemy się tu wszyscy czuli jak w armii zbawienia. Wiesz co, najlepiej nie mów nic, tylko rób, co mówię.

Brita wywróciła oczami, ale już nic nie powiedziała, wybierając numer biura Szemkela, tak jak się spodziewała odebrał asystent. Szemkela nie tylko nie było, ale też nikt nie miał pojęcia, gdzie podziewa się od wczoraj.

–Jasna du…ża otchłań – zaklął Raf i na te wieści wybiegł z biura tak szybko, że mało nie przewrócił dwóch agentów przed windą. Wpadł do niej i kilkanaście razy ze złością przycisnął poziom 1, jakby z góry zakładając, że raz to za mało i nawet mały przycisk w windzie nie potrafi zrobić swojej pracy bez jego pomocy. Nie minęło kilka sekund, a Raf dziarsko stąpał po krwistoczerwonym dywanie poziomu 1.

–Gdzie do cho..inki jest Szemkel, widziałeś go? Nie? A ty? Nie, no skąd! Z takim zezem nawet siebie w lustrze nie widziałeś!– Raf wskazywał paluchem na coraz to nowego napotkanego pracownika i wrzaskliwie pytał o Szemkela. Kiedy w końcu dopadł do biurka jego asystenta, nie czekając aż Raf otworzy usta Bariba odpowiedział:

–Nie widziałem go, ale wiedząc, że nie przyjmuje pan „nie” za odpowiedź, udało mi się go namierzyć. Siedzi na parkanie gdańskiego mostu zakochanych i ani myśli wracać do biura.-Bariba spojrzał na Rafaela wyrozumiale.

–Słodki Jezu! – krzyknął Raf i pędem wbiegł z powrotem do windy. Tym razem wjechał prosto na poziom zero, na którym mieścił się parking. Dopadł swoje białe Bugatti i dosłownie wyfrunął z gmachu agencji.

Szemkel nawet nie otworzył oczu na jego widok, zdawał się być niewzruszony piskiem opon i głośnym hamowaniem. Kiedy Raf już prawie złapał go za połę białej koszuli, Szemkel cofnął się dokładnie o cal od jego dłoni.

–Czego– powiedział nonszalanckim tonem – mój najnieulubieńszy Rafaelu, nie mogłeś wysłać któregoś ze swoich wiernych niewolników? – Szemkel nie spuszczał wzroku z pary stojącej na moście.- W jego głosie można było wyczuć lekką kpinę.

–Mógłbyś przynajmniej patrzyć na mnie, kiedy do mnie mówisz, barania głowo!– oburzył się Raf

-A najlepiej gdybym milczał gdy do ciebie mówię? – Zauważył złośliwie Szemkel skory do igraszek słownych. Nic sobie nie robiąc z tej uwagi, Raf kontynuował:

– Mamy robotę, a ty narażasz mnie na kolejne skandale, ty nierobie jeden. Wysłałbym kogo innego, ale do jutra mógłbym czekać na twoje ciężkie dupsko! – Raf darł się już w niebogłosy, nie zwracając uwagi na przechodniów.

–Daj spokój, Rafi, przecież pracuję, jak widać obserwuję tę parkę. - Szemkel wyciągnął się na balustradzie.–Jedyne, co ja widzę,  to to, że ty, nicponiu, całą wieczność zajmujesz się tym, co nie trzeba. Twoje gierki gorszą „Górę” , a do tego, ja dostaję oficjalny „megaopierdziel” od Ariego!– Na to imię Szemkel w końcu zareagował i zwrócił ciekawe lewe oko na Rafa.

–Patrzcie! Wielkie Nieba, sam „arcyarychanioł”, sam Ari do ciebie zadzwonił! Dobra, gadaj o kogo chodzi? Cóż ten pods…

–Zamknij się do kurantów niebieskich! Co robiłeś wczoraj ?! Gdzie byłeś? Miałeś zajmować się papierami, a ty znowu wmieszałeś się w proces. Może powiesz mi, jakim cudem menadżer Iwony Wielkowskiej przedostał się z nią prosto z poczekalni do hotelu Paradise? Kto pozwolił ci kogokolwiek tam wpuszczać wejściem dla pracowników? I co ja mam teraz z tym wszystkim zrobić? Są w trakcie procesu, matole! –Słowa Rafa cięły powietrze.

–Dżiiizas, o to tylko chodzi? Naprawdę już nie macie większych zmartwień!? A idź do diabła i daj mi spokój, Raf. Lecę, już się za to zabieram.  – Szemkel faktycznie dostał skrzydeł i zabrał się z parkanu natychmiast. Grał pewnego siebie, ale nie był na tyle głupi, żeby zadzierać z Rafem. Raf z kolei pomyślał, że tak naprawdę z tym diabłem to Szemkel mógł i mieć trochę racji, ale jeszcze nie teraz. Złapał Szemkela za koszulę zanim zdążył zwiać.

–Nie upiecze ci się tym razem. Przyprowadzisz Wielkowiejską z menedżerem na posiedzenie Rady Zarządu. Wobec ciebie też wyciągniemy konsekwencje. Widzę cię w sali konferencyjnej na siódmym piętrze o 18:00. I lepiej, żebym nie musiał nikogo po ciebie wysyłać! – Ostatnie słowa obiły się o eter, bo Szemkel już zerwał się, nie wiadomo dokąd. Rafael westchnął, ale uznał sprawę za przygotowaną do zamknięcia o 18:00. Tymczasem zajął się innymi obowiązkami. Kiedy dotarł z powrotem do gabinetu na piętrze +6, Brita natychmiast wpadła do środka:

–Rafaelu, już są, czekają w konferencyjnej. – Raf poprawił swój biały garnitur, przejrzał się w szybie i pewnym krokiem przeszedł do sali konferencyjnej, gdzie czekała na niego gromada osób w różnym wieku, lękliwie mu się przyglądająca. Odchrząknął i zaczął:

–Witajcie serdecznie, przyszli agenci. Nazywam się Rafael i jestem kierownikiem działu szóstego poziomu. Mam nadzieję, że każdy z was zapoznał się już z naszą firmą na tyle, że wystarczy mi pokrótce przedstawić wasze zadania i reguły panujące na poziomie +6. Po pierwsze nasze motto, które widzieliście wyryte po łacinie przed wejściem brzmi: „Dopóki człowiek nie obejmie współczuciem wszystkich żywych stworzeń, dopóty on sam nie będzie mógł żyć w pokoju”. To wersja oficjalna, w nieoficjalnej dodaję autorskie post scriptum: „a my to już na pewno nie”. Moi drodzy, nie ma znaczenia kim byliście przed tą pracą, bo od dziś rodzicie się na nowo. Wybraliśmy was jako elitę, śmietankę śmietanki. Wy będziecie żyli nową pracą non stop i zasypiali z nią na ustach. Każdy z waszych klientów będzie się do was modlił i błagał, abyście byli jego jedynymi stróżami i przewodnikami, a wy macie zrobić wszystko, by uwierzył, że tak jest. Zasady są proste:  macie nauczyć przydzielonych do was klientów współczuć, kochać i miłować. To wasze jedyne i ostateczne zadanie. Kiedy uda wam się do tego doprowadzić, wasz klient zostanie nagrodzony apartamentem w hotelu Paradise do wieczystego użytku.  Jeśli klient was nie posłucha, będziecie się starali o kilka może kilkanaście lat dla niego. Ostateczny Sąd zdecyduje, czy zasługuje na kolejną próbę czy zostanie przekazany innemu kuratorowi. Może się też okazać, że uznamy go za bezużytecznego i niewnoszącego nic do działania firmy, w takiej sytuacji przekażemy go na piętro -7. Miejcie się na baczności, bo konkurencja nie śpi!!!

…………………………………………………………………………………………….

Po drugiej stronie ulicy w równie wielkim biurowcu do nadzwyczajnego briefingu szykowali się, natomiast, mężczyźni w czarnych garniturach. Chodziło o ważnego klienta, którego pozyskania w ciągu najbliższych godzin byli bliscy . Agenci szeptali między sobą, iż jest to sprawa o tyle dużej wagi, że sama szefowa miała dzisiaj poprowadzić spotkanie. Kiedy Lucyna weszła do sali i zasiadła na fotelu prowadzącego, okazało się że to prawda.
–Witajcie łachudry i nieroby. Czy ja wszystko muszę robić za was? Słyszę, że w Wejherowie zdarzył się potężny wypadek, zginęła kochanka naszego prawie-klienta, a wy z tym nic nie robicie, leniwe śmiecie? Będę zwalniać i degradować każdego, kto nie przedstawi mi planu pozyskania go w ciągu najbliższych godzin. Scenariusze, dawać je w tej chwili! –Spazm srogości wykrzywił twarz prezeski, która i tak była kobietą szkaradną, a wściekła przypominała toczącego pianę z ust wyżła. Pracownicy zaczęli przewracać notatki. Pierwszy odezwał się Beliar:
– Scenariusz idealny dla Jacka Kołmotka to oderwanie się od rzeczywistości. Mam na myśli alkohol, kobiety, seks. Mogę wysłać kilka osób, które znajdą jego dawnych kumpli i przyjdą mu z pomocą. – Wyjaśnił zadowolony z siebie jak zwykle. Lucyna walnęła pięścią w stół:
–Gówno macie, Beliar! Wiesz, ile to wszystko potrwa, jeśli wpadnie w depresję dzisiaj, będziemy go mieli najprędzej za miesiąc! Wiesz, jakie to stworzy straty, giń mi z oczu, wynoś się z pokoju! – Lucyna często miewała takie napady, kiedy wisiała nad nią groźba gniewu przełożonych. – Mef! Co ty masz?
–Lucyno, myślę że rozsądnie będzie mu podsunąć naszego człowieka, który handluje dość mocnymi środkami: antydepresanty, lekkie narkotyki, może ecstasy. To zawsze działa, przy jego odporności nie powinno to długo zająć. Pamiętajmy, że ma ciągle ten drugi samochód, bardzo szybki. To mu pozwoli wsiąść i się zrelaksować i…- Mef zamilkł nagle. Lucyna wstała i zaczęła machać rękami, wyszarpała Mefowi notatki i rzuciła nimi o ścianę.
–Wypieprzaj, idioto! Krowy paść i świnie wieść na pokuszenie, a nie pracować tu z nami! Czy ty myślisz, że po wypadku, który spowodował, siądzie za kółko?! Do cholery!
–Jeśli mogę, Lucyno, mam coś naprawdę dobrego –cichym, ale niezwykle kuszącym głosem rzekł Garganiewicz – myślę, że w tej chwili najlepszym scenariuszem dla Jacka będzie sen! Ma w domu szafkę leków nasennych, myślę, że samobójstwo przyniesie mu teraz ulgę.
–W końcu ! Nareszcie ktoś tu myśli! Idioci, wasze IQ nie przekracza poziomu sznurka na bieliznę. Jeden Garganiewicz, co umie nam zdobyć klienta. Osobiście postarasz się o jego menadżing. Masz nieograniczone środki na doprowadzenie go do nas, chcę, żeby jeszcze dzisiaj kontrakt był podpisany i żeby mi tu Lewi nie musiał dzwonić,  nie cierpię oddawać pokłonów przez telefon temu kutasiarzowi. – Lucyna nawet na szefa wszystkich szefów otwarcie psioczyła w firmie.-Won, teraz! Won! Idźcie być idiotami gdzie indziej!- dorzuciła. Prawdopodobnie dlatego była postrachem całego piekiełka agentów i menadżerów tej strony miasta. Wyszła z sali, trzasnęła drzwiami i zabrała się za telefony w sprawie innych ważnych klientów, a każdy z jej pracowników rzucił się do swoich codziennych obowiązków.
………………………………………………………….………………………..
Alkohol nie pomagał. Jacek dalej bił się z myślami, obwiniał. Nie mógł zasnąć. Iwona była taka delikatna. Kiedy zgodziła się z nim zamieszkać, był naprawdę szczęśliwy, choć nie umiał może wyrazić tego słowami. Przez całe 5 lat ich związku był przekonany, że to po prostu romans. Nic więcej. W  końcu to on był szychą w tym mieście. Miał pieniądze, z łatwością mógł też mieć każdą kobietę. Zaangażowanie w showbiznes dało mu wiele. Nie był tylko świadom, aż do dziś, że tak naprawdę dopiero Iwona dała mu szczęście. Dopiero kiedy ją stracił, zdał sobie sprawę z tego, że w tym związku nie chodziło tylko o seks. Nie o to, że miał z kim pokazać się na mieście i zjeść śniadanie. To było coś więcej, choć nigdy nie sądził, że mogło. Przez myśl by mu kiedyś nie przeszło, że miałby się z nią ożenić. Wiedział, że bardzo tego chciała. Wiele razy widział, jak w nocy wstaje i płacze. Nie do końca pogodziła się z tym… Życiem na kocią łapę. Chciała widzieć się w białej sukni, a on swoim gadaniem, racjonalizowaniem i  najwyższą pogardą dla jej wiary, skutecznie ją od tego odwiódł. A teraz? Przez niego umarła, w grzechu. Zdał sobie, w końcu! sprawę, że przez niego doczekała śmierci, jakiej każdy katolik się obawia. Jego wiara wygasła już tak dawno, a mimo to – to nie on zginął lecz ta piękna, dla wszystkich dobra i serdeczna  osoba. Dlaczego? Ból i pustka w jego sercu, potęgowana przez silne poczucie winy, były tak wielkie, że coś, co ciągle szeptało w jego głowie, zaprowadziło go do apteczki. Pijany, zataczając się nad szafą, wyciągnął wszystkie tabletki, które tam znalazł. Nie chciał bez niej żyć. Pchany jakąś niewidzialną siłą, wpakował sobie garść tabletek do ust. Popił tym, co zostało na dnie butelki. Usiadł i czekał na ustanie tego, co kotłowało się w jego głowie, na wieczny spokój, na śmierć.
……………………………………………………………………………………….
–A więc, Szemkelu, czy przyznajesz się do tego, że próbowałeś przemycić obecną tu Iwonę do hotelu Paradise, mimo że nie przeszła kontroli na wejściu i nie posiadała specjalnej przepustki? – zaczął Ari bardzo formalnie.
–Tak, tak, wysoki sądzie, yyy, to znaczy Ari, no, przyznaję się. Co miałem zrobić, zobaczcie jak piękna jest ta duszyczka. – Puścił oko Iwonie. Agent Iwony wstał:
–Jeśli pozwolicie mi zabrać głos. Drogi Zarządzie, tak naprawdę to był mój pomysł. No, znam Iwonę od urodzenia, opiekowałem się nią od pierwszego oddechu. Ona jest naprawdę niewinną, dobrą osobą! A że akurat wiedziałem, że Szemkel ma wejście do Paradise, poprosiłem go o przysługę.
–Tak? A my „przypadkowo” wiemy, jak się prowadziła przez ostatnie 5 lat! To niedopuszczalne, że pozwoliliście sobie na kontakt z tym renegatem Szemkelem. To przemytnik i cwaniaczek. Skierujemy jego sprawę do Wyższej Instancji.
–Ależ… czyście postradali zmysły? Przecież nie robiłem nic złego – oburzył się Szemkel.– O pani Iwonie słyszałem od jej agenta, tu stojącego….
–Który, powinniście dodać, jest waszym kumplem ze szkolnej ławy – dodał zgryźliwie Ari.
–Który jest kumplem z ławy,  zgadza się, ale co to ma do rzeczy? Iwona przez ostatnie pół roku ciężko pracowała, chciała wrócić na „dobrą stronę mocy”. I w mojej ocenie jej się to udało, poza tym cierpiała zbyt wiele!– Szemkel spojrzał nerwowo na agenta Iwony, który przejął głos.
–Tak, pól roku temu zdiagnozowano u niej raka piersi. Zaczęła na siebie uważać, kilka razy w miesiącu była widziana w kościele! Prosiła mnie, żebym się za nią wstawił, co też zrobiłem!
–Pani Iwono – odezwał się milczący do tej pory członek Zarządu –  czy to prawda, co tu mówią pani agent i Szemkel?
–Oj, przestań Michał! Jakie to ma znaczenie?  Nie trzymała się zasad, mieszkała z tym całym Jackiem przecież, to się liczy! – Ari starał się ciągle jak zawsze sztywno trzymać zasad.
–Drogi Zarządzie, panie Ari, panie Michale, panie Rafaelu. Jeśli mogę mówić za siebie. Mój agent naprawdę nie ma z tym nic wspólnego, a pan Szemkel został w całą tę sprawę wmieszany przypadkowo. Otóż, owszem, grzeszyłam, mieszkałam z Jackiem, który nie cieszy się dobrą reputacją, jednak… Ciężko mi to powiedzieć przed tak szerokim gronem, ale… Odkąd dowiedziałam się o raku. Tak jak mówi mój menadżer... Starałam się zmienić swoje życie. Nie sypiałam z Jackiem. Nie chciałam go zostawić, bałam się, że to może go zabić. On naprawdę jest człowiekiem wrażliwym, nigdy by tego przed sobą nie przyznał, ale łatwo go załamać. Nie jest tak twardym, jakiego udaje. Nie jest sukinsynem, za którego wszyscy go uważają. Ja wiem, że on wielu ludzi nie szanował, wiem, że ich wykorzystywał. Ale odkąd z nim byłam i zajmowałam się nim, coś się w nim zmieniało. To ja poprosiłam mojego agenta, żeby w sekrecie opiekował się także Jackiem. To wszystko moja wina! Szemkel i on nie mają z tym nic wspólnego. Więc jeśli to, że od 6 miesięcy naprawdę byłam innym człowiekiem i starałam się zbliżyć do Dobra, ma jakieś znaczenie. Proszę wyciągnąć konsekwencje tylko wobec mnie.
Zapadła cisza, którą nagle przerwał dźwięk telefonu, a agent Iwony nerwowo pomacał kieszeń.
–No, niechże pan to odbierze. – zniecierpliwił się Ari.
–Halo, tak, o mój … Dobrze, już lecę. – rozłączył się– Chodzi o Jacka, wziął jakieś leki usypiające, on umiera!  Proszę o pozwolenie na opuszczenie spotkania, żeby go ratować!
Ari, przypominając sobie, że Iwona poprosiła swojego agenta o czuwanie nad Jackiem, zezwolił mu opuścić spotkanie. Zarząd poprosił jednak, by Iwona i Szemkel opuścili pokój na naradę. Iwona była bardzo zaniepokojona, przez szklane drzwi było widać, jak ściska rękę Szemkela, który w końcu ją objął, widząc jak się martwi.
–Cóż, moi drodzy, nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. – Odezwał się Raf – jaka jest wasza decyzja?- Popatrzył pytająco na twarze zebranych. W końcu Michał zabrał głos:
–Ari, przecież widać, że ona naprawdę kocha. Myślę, że wszystko, co powiedziała to prawda. Trafiłaby do nieba tak czy siak, to przecież dlatego ją zdjęli, prawda, Raf ?
–Potwierdzam, mój zawiadujący nigdy się nie myli, jeśli nadchodzi odpowiedni moment, a klient był pod naszą opieką, to znaczy, że ma w sobie wewnętrzny pokój, który pozwala na dostanie się do hotelu. – Mimo zapewnień Rafa, Ari nadal nie wydawał się przekonany.
–Ale przecież to był jawny przemyt, powinna spędzić w poczekalni jeszcze bardzo dużo czasu. Ostatnie pięć lat. To przecież zasługiwało na potępienie. Gdyby agent nie wymyślił tego raka, kto wie, może teraz byłaby w stanie grzechu ciężkiego, to nie jest święta czy siostra zakonna.- Przekonywał Ari.
–Proszę cię. Mieliśmy już takie przypadki. Nie ma sensu zgłaszać tego do Szefa. Naprawdę on doskonale wie, co wyrabia Szemkel, ale przymyka na to oko. Gdyby coś i w tej sprawie go zaalarmowało, już dawno dałby nam po uszach. – spokojnie oświadczył Michał. – No, dalej, cały Zarząd musi być zgodny. Jestem za tym, żeby zajęła miejsce w hotelu Paradise i dostała tam ten pokój. Tylko na nią spójrzcie. Miłość bije z jej duszy. – Iwona łagodnymi oczami wpatrywała się w przestrzeń, zapewne modliła się teraz za Jacka, było to wypisane na jej twarzy. Michał nie musiał nikogo do tego specjalnie przekonywać.
– Ari, jako Przewodniczący, masz decydujący głos. Jestem za – powiedział Raf – moi podwładni dokładnie wykonują swoje obowiązki, jeśli ręczą za to, że kochała i objęła miłosierdziem wszystko, co żyje, to tak jest. – Rafael był zdecydowany bronić podwładnych, a co za tym idzie Iwony.
–No dobrze. Ale! Przez najbliższe miesiące ma mieć tylko zwykły pokój. Pozyskanie apartamentu ma być przedyskutowane! – Ari w końcu się poddał.
–Świetnie, zaraz ich powiadomię. A co z Szemkelem? Puszczamy go czy damy jakąś nauczkę? – zapytał Michał, z figlarnym błyskiem w oku.
–Szemkel ma za karę objąć opiekę nad stadem urwisów z domu dziecka.- Ari zaczął się śmiać- Nie mówiłem tego wcześniej, żeby nie wpływało na nasze decyzje, ale Szef tak mi zasugerował. Przemyt ludzi nie może uchodzić na sucho. Z drugiej strony nie było mowy o wielkich grzechach.
Po chwili Szemkel i Iwona zostali poinformowani o decyzji. Będąc już w hotelu Paradise, w swoim pokoju, który miał wszelkie wygody, mimo że nie był apartamentem, Iwona z niecierpliwością czekała na powrót jej menadżera. Poza wieściami na temat Jacka, musiała uregulować wygaszenie kontraktu. W końcu agent pojawił się w pokoju.
–Z Jackiem wszystko w porządku. To, że wymodliłaś mu opiekę u mnie, pozwoliło mi wyprosić u Szefa dodatkowy czas. Widzę u niego postęp, Iwona. Po twojej śmierci nie będzie taki sam.- I anioł wyciągnął umowę, którą mieli rozwiązać.
–Ale co się stało, skąd myśli samobójcze? Przecież mówiłeś mi wcześniej, że on mnie nigdy nie kochał i gdyby nie twój parasol ochronny nad nim, jego śmierć będzie się wiązała z oddaniem go konkurencyjnej firmie czarnych. – Iwona podpisała zakończenie porozumienia.
–On… Iwona, on cię kochał. Nigdy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale cię kochał. Stąd wierzę, że wkrótce będzie na dobrej drodze do pokochania wszystkiego, co żyje. Myśli samobójcze podrzucili mu agenci od Lucyny. Myśleli, że uda im się go teraz dorwać. Ale nie tak prędko, był ochrzczony i mimo że dawno wygonił swojego menadżera i zastanawiał się nad kontraktem z diabłami, twoja śmierć wszystko zmieniła. Udało mi się odszukać jego anioła stróża. Zgodził się poczuwać nad nim trochę, jeśli Jacek się ogarnie, to może nawet zaopiekuje się nim na nowo. Dzięki tobie Jacek jest w dobrych rękach. Po tych słowach anioł wyjaśnił że musi lecieć, na podpisanie nowego kontraktu z rodzicami noworodka.
 …………………………………….……………………………………………………
„Dziwny sen”– pomyślał Jacek. Jednocześnie obudził się z przeświadczeniem, że śmierć Iwony jednak miała jakiś sens. Kiedy lekarz wyjaśnił mu, że był krok od śmierci i tylko cud go uratował, Jacek zaczął się zastanawiać, że może jednak wiara Iwony coś w sobie ma?  Jak się okazało, rodzice Jacka usłyszeli o wypadku w telewizji i przyjechali do niego tak szybko jak tylko mogli. Mimo że kiedyś zerwał z nimi kontakt, przez te wszystkie lata nie przestali go kochać i nie przestali się za niego modlić. To oni zobaczyli niedomknięte drzwi do domu i znaleźli Jacka nieprzytomnego na podłodze. W ostatniej chwili został uratowany, a dziwny sen o Iwonie i aniołach? W jakiś sposób, Jacek wierzył, że nie był przypadkowy. Jakby cały pokój wewnętrzny, którego przez tyle lat nie miał w sobie, nagle się odnalazł. Jego pierwszym krokiem ku uczczeniu pamięci Iwony było przeproszenie swoich rodziców, czuwających nad jego łóżkiem. I miał dziwne wrażenie, że poza nimi, czuwa ktoś jeszcze… 




Sen patrioty




Trrrrr, trrrrr, trrrrrrrr - przeciągły odgłos karabinów maszynowych dudnił mu w głowie. Nie wiedział ani gdzie jest, ani co tu robi. Po chwili, gdy zasłona kurzu opadła, spostrzegł, że znajduje się w swoim gabinecie, ale jakby zmienionym. Pamiętał tylko tyle, że po ciężkim dniu pracy chciał się zdrzemnąć na kanapie, z której właśnie ściągnął go jakiś mężczyzna w brudnym ubraniu.
-Szybko, biegnij za mną!- Ciągnął go obdartus za sobą, w stronę drzwi.
-Co tu się dzieje? Kim jesteś?
-Bobek, spoko, znowu nalot, to norma w tym miesiącu, zaspałeś goguś. Nie wiem, po co dzisiaj zapijałeś tym podejrzanym dryniem. A mówiłem mniej roboty, więcej zioła.
-Przepraszam pana, ale to musi być jakaś  pomyłka, naprawdę nic nie rozumiem. Gdzie biegniemy?– Krzyczał z całych sił do nowego towarzysza, kiedy zbiegali po schodach, bo huk z zewnątrz był tak głośny, że własnych myśli nie można było zebrać.
-Chłopie, ale masz dzisiaj lot. Ile wziąłeś? Na ciebie już dwie działki działają jak na starszą babę. Wiesz o tym. Pewnie znowu była u ciebie Semiriona. Tylko ona jest zdolna naćpać cię do nieprzytomności, wykorzystać i odwiedzić resztę osiedla. W co ty się ziomuś wdajesz. -Nieznajomy wylał z siebie potok słów jednocześnie wbijając jakiś kod do urządzenia otwierającego ogromne, metalowe  drzwi.
-Ale ja naprawdę nie wiem o czym pan mówi. To musi być pomyłka. Ja pana nie znam.- Tłumaczył zasapany, kiedy wchodzili do jakiegoś pomieszczenia.
-No to jesteśmy save, stary. Może wreszcie do siebie dojdziesz. – Facet machnął mu ręką przed nosem, żeby  nie przerywał -  Skoczę teraz, zobaczę, który pokój mamy, a ty próbuj dojść do siebie. – Tu mężczyzna wskazał fotel, stojący w rogu, po czym szybkim i dziwnie giętkim krokiem ruszył do drzwi naprzeciwko, jakieś dwa metry od tych, przez które weszli. Zdziwiony, usiadł we wskazanym fotelu. Natychmiast poczuł się lekki i odprężony. Nie miał innego wyjścia. Postanowił, że później się  dowie się o co tu chodzi.
Tymczasem z ciekawością rozejrzał się po pomieszczeniu. Siedział na lewo od drzwi w kwadratowym przedsionku, którym prawdopodobnie był ten pokój. Wszystko wokół było białe. Ściany były białe, podłoga była biała, sufit był biały, drzwi były białe,  fotel też oczywiście był biały. Oprócz w/w  elementów, nie znajdowało się tutaj nic innego.  Zastanawiał się, dlaczego facet wyciągnął go z łóżka, dlaczego miał taki dziwny styl wypowiedzi, dlaczego mówił do niego jak do starego przyjaciela, dlaczego jego gabinet znalazł się pod ostrzałem i dlaczego teraz słychać było tylko ciszę. Zanim wszystkie te pytania, zdążyły przewinąć mu się w głowie, mężczyzna wrócił.
-No Bobuś, dzisiaj mamy farta, dostaliśmy 12stkę! Mamy ponoć fajnych sąsiadów z 14stki – kupili wczoraj Pomorze, znaczy, to co jeszcze zostało, za kolosalne pieniądze. Rząd umie wcisnąć tym idiotom takie badziewie za majątek! Ci spod 11stki mają niby na oku Rysy, ale cały czas się wahają. Mimo, że nadal nic nie rozumiał, roześmiał się i zapytał.  -A co kupują ci spod 13stki?- przez twarz mężczyzny przebiegł cień – Bobuś, z tobą naprawdę jest coś nie tak. Jakiej 13stki, nie ma takiej liczby, Bobuś. W naszym kraju coś, co przynosi pecha? Zgłupiałeś? Skąd ci się to w ogóle wzięło? Choć, idziemy do naszego room-u. Odpoczniesz, dam ci coś na klonowanie szarych komórek i  będziesz jak nowy. – Facet zaczął otwierać drzwi. – Tylko bez paniki, w pokoju wszystko sobie wyjaśnimy – pomyślał – na pewno robią mi głupi kawał, bo nie wiedziałem, że odnowili piwnice w gmachu.
Tę wersję szybko jednak porzucił, gdyż kiedy facet otworzył białe drzwi z numerkiem 12, nie mogło być mowy o pokoikach dla VIP-ów w piwnicy. To nie był pokój. To był salon wielkości M4! Oprócz najróżniejszych mebli (białych) i sprzętu RTV, w pokoju znajdowało się dwoje drzwi prowadzących do sypialni. Każda z nich była wyposażona w łoże z baldachimem, barek i obowiązkowy telewizor plazmowy. Nie trzeba chyba dodawać, że białe drzwi z tychże sypialni otwierały wszelkie wygody związane z łazienką. Jacuzzi obsadzone najwymyślniejszymi drzewami zajmowało jedynie ¼ , błyszczącej nieskazitelną bielą powierzchni.
-Tylko pamiętaj, żeby się nie rozbierać zbyt blisko lustra. –Przewodnik zaśmiał się- dzisiaj na służbie jest jeden z tych „normalniejszych” OW-ków.
-OW-ków? Co to takiego? Na jakiej służbie. – dalej nic nie pojmował.
-Bobku! Twoja rzekoma amnezja zaczyna mnie wpieniać. OW-ki, człowieku. Ochrona wewnętrzna! W łazience kamera jest na wysokości lustra. To zresztą normalne, nie? Mniejsza z tym. Wykąp się teraz, za dwie godziny jest meeting Zarządu. Obecność jak zwykle obowiązkowa. Spadam teraz do siebie. Później dowiem się czego tym razem nie zapłaciliśmy, że rozwalili nasz wydział. Swoją drogą automaty mają coraz lepsze. Tydzień temu nie udało im się przestrzelić biurka bosa na wylot, a dzisiaj pociski przeszyły jak przez tytan. – Mężczyzna wyszedł z łazienki.
Usiadł na brzegu jacuzzi. Po chwili podniósł się i postanowił, że postara się pozbierać myśli w gorącej wodzie.
Po dwóch godzinach obaj panowie, ubrani w jednakowe kremowe garnitury, opuścili pokój nr 12 i skierowali się w stronę olbrzymich, drewnianych wrót (białych), jakie spotyka się w sądach.
               Kiedy weszli do auli o kolosalnych rozmiarach,  ta była już zapełniona. Dwóch mężczyzn w najbardziej olśniewającej bieli (jeden z kozią bródką, drugi łysy), którzy siedzieli na wprost, pomiędzy ośmioma podobnymi elegantami, spojrzało na nich surowym wzrokiem, po czym łysy przemówił – Ameron Nowak i Bob Kovalski. Jeszcze dwie minuty, a spóźnilibyście się, panowie. -Teraz wiedział przynajmniej, jak nazywa się jego towarzysz. Nie rozumiał jednak, dlaczego witający wziął go za jakiegoś Boba.
-Prezesie, najmocniej przepraszamy. To się już nie powtórzy. – Odezwał się Ameron, zginając się w ukłonie.
-To się nie może powtórzyć, Nowak. Bobie Kovalski, co to ma znaczyć, dlaczego nie ukłoniłeś się Zarządowi. - odpowiedział  ten z kozią bródką.
-On jest dziś niezrównoważony, Panie Przewodniczący.- zwrócił się do niego Nowak.
-Przepraszam najmocniej, ale to jakaś pomyłka. Nie nazywam się Bob. Wziął mnie pan za kogoś innego.-odparł.
- Nowak! Co ten pajac wygaduje? On śmie twierdzić, że Zarząd się myli? Skoro nie nazywasz się Kovalski, to jak się do jasnej, ciężkiej nazywasz?- zapytał łysy.
-Owszem Prezesie, nazywam się Kowalski, ale Bogdan, nie Bob.
-Co on gada, Nowak?! Co on gada?! Co on wymyślił! Bogdan! Wymyślają sobie te imiona,  im się w głowach przewraca! On będzie poprawiał Zarząd!- Przewodniczący, aż uniósł się z fotela, targany falą złości. Wśród pozostałych mężczyzn, siedzących obok, przeszedł pomruk zdziwienia i zdenerwowania.
-Najwyższy Prezesie! Najwyższy Przewodniczący! Kovalski jest bardzo chory. Najwidoczniej coś musiało mu się stać podczas dzisiejszego nalotu. Imperium zaatakowało nasz wydział tak niespodziewanie. Od tego momentu Kovalski twierdzi, że nic nie pamięta.
-Siadajcie już, do cholery! Otwieram posiedzenie. – Prezes tłukł pięścią w blat biurka. Nowak i Kowalski zajęli miejsca.
-Tak więc dziś, tj. dnia 30 lutego 2106 roku, zostaliśmy po raz kolejny napastowani, przez naszych chamskich sąsiadów. Tylko dlatego zresztą, że pożyczyliśmy sobie dwa ładunki  węgla i wiozące je pociągi elektryczne. Chciałem zacząć, jak zwykle, od oceny waszej tygodniowej pracy, ale najpierw musimy porozmawiać z panem Kovalskim. Proszę, żeby wstąpił pan na krzesło oskarżonych. – Przewodniczący spojrzał znów groźnie.
-Ale, ja nic nie zrobiłem!
-Zanegował pan zdanie Zgromadzenia. To jedno z najcięższych przewinień w kraju, o czym pan doskonale wie- dodał łysy. -Jak spod ziemi, obok Kowalskiego wyrósł mężczyzna wielkości czterech Kowalskich. Zaciągnął go na środek sali. Z sufitu zjechało krzesło. Było jedyną rzeczą, jaką można było tu zobaczyć w  kolorze czarnym. Zawisło jakieś dwa metry w dziurze pod marmurową podłogą. „Goryl” posadził na nim Kowalskiego.
-Powołuję na pierwszego świadka Amerona  Nowaka. – odezwał się mężczyzna, siedzący po prawicy Prezesa.
-Czy przysięga pan na imię Zarządu, mówić prawdę, którą Zarząd zatwierdził?
-Przysiegam. – odezwał się Ameron, zerkając to na Kovalskiego, to na Prezesa- teraz odzianego w białą togę.
-Proszę nam opowiedzieć wszystko, co wie pan na temat tego tu oskarżonego. Kiedy pan go w ogóle poznał?
-Po raz pierwszy spotkaliśmy się na inauguracji roku akademickiego, którą szanowny pan Prezes prowadził.
-Bardzo proszę zwracać się do Najwyższej Instancji  „Panie Sędzio” – przerwał Przewodniczący.
-Tak, przepraszam bardzo. Z Kovalskim, podjęliśmy tu pracę w 2103 roku, zaraz po studiach.
-Dlaczego zdecydowali się panowie na pracę u nas?
-Obaj pochodzimy z rodzin, które od pokoleń zajmują te same stanowiska. Zmuszono nas do objęcia tych stanowisk.
-Chciał pan powiedzieć, że pragnęliście kontynuować tradycję. – zauważył niski jegomość.
-Naturalnie, właśnie to miałem na myśli. Znaliśmy się już wtedy dość dobrze. Wiedziałem też, że mamy wspólne korzenie.
-To znaczy? – Chciał dokładniejszych informacji Sędzia.
-Dziadek mojej matki- Adam,  był bratem Bogdana Kowalskiego – pradziada Boba. –Na te słowa, jakby zasłona spadła z umysłu naszego bohatera. Wszystko stało się jasne i wszystko dało się wytłumaczyć.  Przeniósł się o sto lat w przyszłość, o cztery pokolenia  do przodu. Jeszcze nie wiedział jak, ale przecież słyszał o wędrowaniu duszy, o jasnowidzeniu i  innych zdarzeniach paranormalnych. Dotąd w nie nie wierzył, a teraz sam ich doświadcza. Może umarł we śnie i teraz gra rolę swojego prawnuka. Może jego dusza narodziła się na nowo, w ciele człowieka, który poznał prawnuka swojego najwierniejszego przyjaciela, jakim był dla niego jedyny brat.
-A zatem, czy potwierdzasz, że ten oto człowiek to Bob Kovalski – poseł. –raczej stwierdził, niż zapytał Prezes.
–Tak jest Wysoki Sądzie. –odparł Ameron.
-Dziękuję, jest świadek wolny. Przesłuchamy teraz oskarżonego i spróbujemy odświeżyć mu pamięć.- krzesło Bogdana podjechało w górę tak, że zrównało się z resztą foteli.
-Słuchamy, co pan pamięta ze swojego życia, Kovalski?- ten już postanowił, będzie grał rolę, która przypadła mu tak niespodziewanie.
-Wszystko, co przedstawił Nowak jest prawdą. Przypomniałem sobie wiele faktów, ale nie mam pojęcia, o co tutaj chodzi.
-Czy Zgromadzenie zgadza się na zastosowanie zwyczajnej procedury?  -Sędzia, zwrócił się do 9 towarzyszy.  Z niechęcią przytaknęli, prawdopodobnie procedura nadzwyczajna, była bardziej interesująca.
-A zatem, Panie Przewodniczący. Niech pan zacznie. Proszę przygotować taśmy.
-Znajdujemy się w senacie 37 Rzeczyniepospolitej Polskiej. Nasze państwo liczy dwa tysiące obywateli, w tym setkę obecnych tu posłów oraz dziesięciu członków Zgromadzenia. Obywatele dzielą się na duchowieństwo (200 os.), media (250os.) oraz plebs. Jesteśmy Partią Białych i każdy z obywateli zaraz po urodzeniu jest jej członkiem, ty również. Jesteśmy zbawicielami ojczyzny, gdyby nie nasza partia, należelibyśmy do któregoś z otaczających nas Imperiów. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat Polacy narobili we własnym kraju więcej szkód, aniżeli uczyniły to zabory oraz wojny. Aby zalepić dziurę budżetową, rządy od niepamiętnych czasów pozbywały się terenów niezagospodarowanych. Kiedy to nie pomogło, zaczęto wysprzedawać ziemie niezamieszkane. Były to najczęściej wsie, z których większość mieszkańców wjechała do miast, a z miast zagranicę. Potem rozpoczęto proces prywatyzacji wszelakich zakładów państwowych, szkół, szpitali itp. Wiele z nich pozamykano, ponieważ liczba ludności drastycznie się zmniejszała. –kiedy Przewodniczący mówił, na ścianie przewijały się najróżniejsze zdjęcia i filmy. Jedne nagrywane na ulicach, inne w mieszkaniach ludzi.
-Resort edukacji nie był w stanie zapewnić wszystkim dostępu do szkół, co doprowadziło do zniesienia obowiązku szkolnego z powodu przepełnienia więzień. Zniesiono też karę więzienia za lżejsze przestępstwa, ponieważ każdy powinien pracować na państwo. Jak łatwo się domyśleć, ulice stały się na tyle niebezpieczne, że w biały dzień mało kto wychodził poza dom. Pogorszenie sytuacji materialnej społeczeństwa, sprzyjało przejęciu kontroli nad ludźmi przez tanie media.  Panował ogólny chaos i dosłowny bałagan. Lasy  wycięto doszczętnie, zresztą i tak były wielkimi, cuchnącymi wysypiskami śmieci. Nie było widoków na przyszłość. Sąsiednie Imperia zaproponowały utworzenie z naszego kraju autonomii.
-Nie wierzę w to, to nie możliwe. Musieli się przecież znaleźć ludzie, których obchodził los ojczyzny -zaprzeczał Bogdan.
-O czym pan mówi? Patrioci nie istnieli. Nigdy nie istnieli.
-To nieprawda. Ja..., tzn. mój pradziad, on był patriotą! Kochał ojczyznę. Wśród niego było wielu patriotów. Oni chcieli coś zrobić dla kraju i robili.
-Proszę pana. Sam pan powiedział, że chcieli. Dobrymi chęciami... Pan nie wie, co mówi.  Jakimi patriotami byli pańscy przodkowie? Jakimi? Zauważył pan, jak zmienił się język polski? Sam pan mówił inaczej. Przez tę amnezję zrobił pan krok do przeszłości, ale zawsze mówił pan stylem takim, jak pana przyjaciel Nowak. A jest posłem. Cechuje go piękna wymowa! Ja jestem już stary. Czytałem dużo zapomnianej literatury. Kiedyś mówiono tak, jak ja staram się teraz rozmawiać z panem, ale teraz jest zupełnie inaczej. Język polski to w rzeczywistości mieszanina slangu i setek innych wyrażeń, które się komuś spodobały. Taki styl wziął początek właśnie w okresie, na który datuje pan swego pradziada. Jakim, pytam,  był on patriotą, jeżeli nie reagował na negatywne zmiany zachodzące w młodych ludziach? Na  zanik ich wrażliwości, potrzeby chłonięcia kultury. Co zrobił, aby zaszczepić w nich chęć służenia Polsce, a nie dorabiania się na jej nieszczęściu? Gdzie był, kiedy bagatelizowano historię? Czy wie pan, że zanim my nie wprowadziliśmy naszej fikcyjnej historii powszechnej, przeszłość była białą plamą?  Nikogo nic nie interesowało i w końcu wraz z wymarciem ludzi XXI wieku, całkowicie zaginęła historia Polski. Dopiero Partia Białych zajęła się tym i stworzyła odpowiednią dokumentację. Nawet sobie pan nie wyobraża, ile wysiłku kosztowały nasze starania o zachowanie tożsamości narodowej. Zresztą, kolejne Rządy nie były najgorsze. Były tylko wiernym odwzorowaniem ludzi z dołu.  Myślę, że za dużo naopowiadałem. Czy masz jeszcze jakieś pytania?
-Skąd ta wszechobecna biel. To nie może być tylko odnośnik do nazwy partii.
-I tak też nie jest. Biel jest symbolem naszej czystości. Im jesteś bielszy, tym jesteś czystszy, mądrzejszy. Więcej możesz się przysłużyć Zgromadzeniu.
-To bujda. Jedna, wielka bzdura. Wy i czystość? Nie macie zaufania nawet do siebie nawzajem. Prezes patrzy na ręce tobie, a ty jemu. Okradacie sąsiadów, a potem dziwicie się, że toczą z wami wojny. Nie zwracacie uwagi na obywateli. Żyją podszyci strachem, nie potrafią myśleć, a ty śmiesz twierdzić, że moi przodkowie nie uczyli patriotyzmu!  A wy, co robicie!? Żyjecie w kłamstwie i sądzicie, że taka Polska przetrwa. Chyba naprawdę nie zachowała się historia, bo takie coś już kiedyś było i zawsze zostawało obalone przez ...
-Nie wypowiadaj tego słowa, mówiłem ci, oni nie istnieją i nigdy ich nie było!
-Byli, to tylko dzięki patriotom jeszcze coś  się z tego kraju ostało! I są i  będą działać. Ja jestem jednym z nich i nie zgadzam się na taki kraj i bronię, bronię historii, bronię kultury, bronię tradycji, bronię Polski! A młodzież pójdzie za mną, te pokolenia tak nie będą wyglądać. – coś zaczęło oślepiać Bogdana tak, że musiał zamknąć oczy, ale dalej krzyczał –kocham ojczyznę! I nie zostawię jej! Nie zostawię!
               Poczuł ból w piersi, a potem otworzył oczy i zobaczył biel. Nad nim pochylał się człowiek w ...bieli, który po chwili przemówił:
-   Panie pośle! Panie Bogdanie! Słyszy mnie pan? Jest pan w szpitalu, to był zawał, był pan nieprzytomny przez 2 godziny, ale teraz  już wszystko w porządku. – mówił lekarz.- W  gabinecie, znalazł pana pański brat i natychmiast wezwał karetkę. W szpitalu ocknął się pan kilka razy i nawet bełkotał coś do kardiologa- lekarz wskazał mężczyznę z białą kozią bródką, który Bogdanowi wydał się dziwnie znajomy.
-   Tak, chyba mnie pan nie polubił. –uśmiechnął się kardiolog-Prawdopodobnie, był pan bardzo wzburzony, po komentarzach do pańskiego wystąpienia w Sejmie. Kiedy pobiegł pan do gabinetu, pańskie serce nie wytrzymało. Nawiasem mówiąc, bardzo mi się podobało, jak pan usadzał tych wszystkich cwaniaków. Pańska mowa o patriotyzmie dała wielu  do myślenia. Teraz zostawimy pana samego. Pan Adam odwiedzi pana wieczorem.
-   Dziękuję bardzo. Przepraszam najmocniej za kłopot. Czy mógłbym tylko dostać coś do pisania? Bardzo mi na tym zależy.
-   Dobrze, proszę się tylko nie przemęczać. Jest pan całkiem inny niż cała ta banda. Ledwo wrócił pan do żywych, a już zabiera się do pracy. Proszę wziąć mój długopis. Pański notes leży w szafce przy łóżku. Proszę wypoczywać.
Kiedy Bogdan został sam, wyjął notes i wziął do ręki długopis. Zwykły długopis za 1,50 zł. Niebieski, bez żadnych nawiązań do kraju. Na pierwszej stronie napisał koślawym, zwyczajnym pismem, takim, jakim pisze większość zwyczajnych ludzi:


Patrioci byli
Patrioci są
Patrioci będą
Dopóki istnieją ludzie, którzy o ten byt zadbają






„Misja Gruzja”





Miarowy szum silników pozwalał zapomnieć o celu podróży i odpocząć  choć na moment w objęciach Morfeusza. Lot trwał dopiero pół godziny. Na pokładzie tego wojskowego samolotu transportowego nie miałem zbyt wielu znajomych. Lecieli ze mną różni żołnierze.  Nigdy nie myślałem na poważnie o tym, że służba wojskowa rzeczywiście stawia ludzi w sytuacji zagrożenia życia. Nie wyobrażałem sobie, że Europa w XXI wieku mogłaby jeszcze widzieć zbrojne powstanie, a co dopiero  konflikt na skalę całej wschodniej części starego kontynentu. Nie po takich okrucieństwach, jakich świat był świadkiem  w minionym stuleciu. Nie w dobie dyplomacji, pokojowych traktatów o umacnianiu współpracy międzynarodowej. Nie po powstaniu ONZ, NATO, UE ...

-Dzień dobry, czy mam przyjemność z  Tomaszem Krakowczykiem?
-Tak, o co chodzi?
-Pan jest dziennikarzem.
-Byłem, dawno temu zrezygnowałem z uprawiania tego „zawodu” – powiedziałem  z przekąsem, akcentując ironicznie  ostatnie słowo. – Teraz zajmuję się o wiele bardziej potrzebną profesją.
-Tak, wiem. Jest pan lekarzem. Sądzę, jednak, że dziennikarzem zostaje się do końca życia. – starał się mnie przekonać nieznajomy.
-Chyba nie przyszedł pan tutaj, żeby debatować na tematy filozoficzne?
-Ma pan rację, nie przyszedłem w tym celu.
-Mogę, zatem wiedzieć, co pana do mnie sprowadza, panie ...
-Mirtner, Robert Mirtner. Wiem, że pańska żona ma poważne problemy zdrowotne, ciężko będzie panu jej pomóc, jeśli ma pan zamiar wyżyć z marnej pensji kierownika sekcji wyjazdowej Czerwonego Krzyża...
Tego było już za wiele. Do drzwi mojego domu pukał obcy facet i stawiał mi zarzuty, dotyczące spraw o których wiedziałem tylko ja  i moja rodzina.
-Kim pan jest i co pana obchodzą moje prywatne sprawy. Skąd pan ma takie informacje. Jestem prywatną osobą i nikt nie ma prawa wtrącać się w moje życie. – odparłem zdenerwowany.
-Doktorze Krakowczyk, jestem  rozwiązaniem wszystkich pańskich problemów...
Mirtner dobrze wiedział, że nie miałem innego wyjścia, musiałem zgodzić się w  tej sytuacji na każdy z jego warunków. Moja żona miała co prawda 60 % szans na wyleczenie  raka, ale wiedziałem, że na utrzymanie jej przy życiu będą mi potrzebne coraz większe i większe sumy.  O chorobie dowiedziała się w lipcu. Powiedziała mi tydzień później. We wtorek, 6 sierpnia 2010 roku w naszą czwartą rocznicę ślubu, przy romantycznej kolacji.  Ta wiadomość mną wstrząsnęła, ale starałem się pokazać Małgosi, że nie ma żadnego problemu, że damy sobie radę. Był tylko pewien kłopot.  11 sierpnia, jako kierownik warszawskiego oddziału Polskiego Czerwonego Krzyża, miałem lecieć z międzynarodową  pomocą medyczną do Mccheti. Misja była o tyle niecodzienna, że tajna. Ekipa, która leciała do Gruzji, miała składać się z ludzi działających w CK co najmniej 15 lat, dobrze władających językami: gruzińskim i rosyjskim.
W piątek zjawił się u mnie Mirtner. Właśnie w dniu, w którym podjąłem  ostateczną decyzję sprzedaży domu, by zapewnić Małgosi odpowiednią opiekę na czas mojego wyjazdu. Jak się okazuje media wiedzą dosłownie o wszystkim. Figurowałem gdzieś w aktach jakiejś gazety, która aktualnie zdobywała informacje dla BBC. Potrzebowali kogoś, kto będzie miał możliwość wjazdu do Gruzji, i nie wzbudzając podejrzeń, zdobędzie dla nich informacje o rzekomej tajnej misji NATO. Do i z  Gruzji nikt, absolutnie nikt nie mógł się przemieszczać. Rosjanie pod naciskiem światowych organizacji zgodzili się w końcu na jedno ustępstwo:  Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża. Jako że Polska od początku była najbardziej zaangażowana w pomoc Gruzji, to od nas wyjeżdżały główne konwoje z żywnością i lekarstwami,  a także niezbędnymi do funkcjonowania człowieka rzeczami. BBC dowiedziało się, że CK ma ściśle współpracować ze specjalnym oddziałem NATO, który wysłano do Gruzji, by zapobiec  ludobójstwom podobnym do tego, jakiego na początku sierpnia  dopuścił się jakiś „dziki” oddział  Rosjan  w Mccheti – dawnej stolicy tego państwa. Rosjanie, niczym tureccy najeźdźcy sprzed dziesięciu wieków, splądrowali katedrę Sweti Cchoweli, mordując wszystkich, którzy próbowali bronić świętego miejsca przed zbezczeszczeniem. Potem ostrzelali miasto z dwóch czołgów, biorąc w krzyżowy ogień domy niewinnych ludzi. Wielu rannych mieszkańców potrzebowało teraz również mojej pomocy.
Światowe organizacje humanitarne domagały się, by NATO wysłało do Gruzji specjalną ekipę żołnierzy. Główne siły składały się z polskich komandosów. Rosja zgodziła się podobno na wpuszczenie tych wojsk na teren Gruzji, ale tylko pod jednym warunkiem – świat nie ma prawa o tym wiedzieć. Dlatego, że całą misję owiewała taka tajemnica, BBC zwróciło się do mnie, oferując mojej żonie dostęp do najlepszych szpitali i lekarzy na świecie. Zaopatrzono mnie w 2 mikrokamery,  dyktafon oraz nadajnik z mikrofonem, do bezpośredniej łączności z agencją Mirtnera. Wszystko to miałem przewieźć w hermetycznym pojemniku na krew.  Nie miałem możliwości odmowy.  Życie mojej żony było w tej chwili ważniejsze niż etyka lekarska, moralność i co tam jeszcze mógłbym wymyślić w innej sytuacji.
Po załatwieniu niezbędnych zezwoleń, szkoleniu, po którym składaliśmy przysięgę, iż w Gruzji będziemy zajmować się wyłącznie dobrem ludzi, że nie wyniesiemy stamtąd żadnych informacji (z ciężkim sercem recytowałem jej słowa), zapakowaliśmy samolot i wraz z ekipą 27 osób, w tym 5 Polaków, wylecieliśmy na misję, która miała zmienić moje życie o 180o.
Z lotniska rzeczywiście odebrał nas oddział polskich żołnierzy. Zawieźli nas do Mccheti. Teraz już wiedziałem, że nasza pomoc jest wyłącznie przysłowiową „kroplą w morzu potrzeb”.
Cały tydzień staraliśmy się pomagać ludziom leżącym na ulicy w doszczętnie zniszczonych dzielnicach miasta. Podczas napadu, którego dopuścili się rosyjscy żołnierze  15 dni temu, około 300 osób wymagało natychmiastowej pomocy lekarskiej. Nie jestem w stanie powiedzieć, ilu zginęło od strzałów żołnierzy, ilu pod gruzami ostrzelanych domów, a ilu do dnia, w którym zorganizowaliśmy dwa szpitale polowe.
Kończyłem opatrywać  nogę 16letniego chłopca, kiedy podeszło do mnie dwóch żołnierzy.
Nie zdziwiła mnie ta wizyta, tym bardziej, że jak dotąd, to armię wroga widywaliśmy sporadycznie. Raz na dwa dni przez miasto przejeżdżał patrol kilku rosyjskich żołnierzy. Z wojskowymi armii NATO stykaliśmy się dużo częściej. Pomagali nam przenosić rannych, usuwać niebezpieczne ruiny itd.
 Z jednym z polskich wojskowych zdążyłem się nawet zaprzyjaźnić. Wspólnie przeżyliśmy chwilę grozy, gdy w domu, gdzie od paru dni leżał ciężko ranny mężczyzna, zawalił się dach. Dwudziestoczteroletni porucznik Damian Placyk uratował życie nie tylko rannemu, ale i mnie.
-Doktorze, jest pan potrzebny ciężko choremu majorowi w naszym obozie.-powiedział do mnie angielski podporucznik .
-Proszę z nami, nie mamy chwili do stracenia.  – znacznie gorszą angielszczyzną dodał jego starszy rangą towarzysz.
 -Wezmę tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Zdziwiłem się, że nie przywieźli rannego do naszego szpitala.   Nie było jednak czasu na pytania. Oczywiście, wiedziałem że nadszedł czas na wykonanie zadania, które zlecił mi Mirtner. Jakkolwiek zależało mi na uratowaniu ludzkiego życia, najważniejsze było dla mnie życie mojej żony. Niewiele się namyślając, wskoczyłem do jeepa z torbą narzędzi lekarskich i pudełkiem na krew, które wywoływało u mnie niemile wspomnienia odwiedzin Mirtnera...
Kiedy żołnierze byli zajęci rozmową, umieściłem na swojej koszuli miniaturową  kamerę i bezprzewodowy mikrofonik dyktafonu.
Obóz tajnej brygady NATO był stosunkowo pokaźnych rozmiarów. Żołnierze kilkakrotnie przeprowadzali mnie przez  blokady wartowników. Obóz    prowadzono zdumiewająco rygorystycznie. W końcu żołnierze gestem wskazali mi wejście do dużego namiotu. Sami powrócili  do swoich obowiązków.
Kiedy wszedłem do środka, poczułem tak mocny fetor, że musiałem zasłonić nos i usta rękawem koszuli. To, co zobaczyłem nie tylko mnie zaszokowało, ale i przeraziło. Gdyby nie fakt, że ostatnimi dniami, dość często musiałem patrzeć na tego typu obrazki, niewątpliwie zasłoniłbym również  i oczy.
Pośrodku namiotu leżał major.
Nieruchomy, spuchnięty i ....
martwy.
-A, witam doktorze. Zjawił się pan w samą porę, nie mogę  dłużej znieść  tego smrodu!
-Pan raczy żartować. W jaką porę, w jaką porę! Ten człowiek jest martwy. W dodatku od co najmniej dwunastu godzin!
-Doktorze, spokojnie. Zaraz wszystko sobie wyjaśnimy.  O ile się nie mylę, mam przyjemność, że się tak w tych śmierdzących okolicznościach wyrażę, z doktorem Tomaszem Krakowczykiem. Niewielu tu mamy polskich lekarzy. Wątpię, żeby zaszła pomyłka. Generał WP Adam Podlaszewski. Kazałem pana tu ściągnąć, bo mamy malutki problem z naszym rodakiem, jak pan widzi.
-Generale, dlaczego tego człowieka nie przywieziono do szpitala. Dlaczego przynajmniej nie wezwano mnie zanim on umarł! I dlaczego ten żołnierz leży tutaj martwy?!
-Leży, bo nie żyje, jak pan już zauważył. A dlaczego nie żyje? Panie doktorze, gdybym wiedział, z pewnością już dawno bylibyśmy po wielkiej ceremonii pogrzebowej! Po to sprowadziłem tutaj pana, żeby dowiedzieć się,  jak ten świętej pamięci major Jerzy Makowski zmarł. Dziś rano znaleźliśmy go leżącego twarzą do ziemi w tymże namiocie. O, tam jak pan doktor widzi, jeden z żandarmów obrysował nawet to miejsce. – generał wskazał białą linię pod stołem.
To było nie do pomyślenia! Ekscentryczny generał  plus martwy major, nie byłem  już  pewien czy to dzieje się naprawdę
-Panie doktorze sprawa jest niesłychanie poważna. Nie dość, że w porę nie zorientowałem się, że brakuje jednego majora, to jeszcze okazuje się, że zdążył   on przejść w stan spoczynku ! I to dosłownie! Służba bierna - u świętego Piotra... Poza tym, obowiązuje mnie zachowanie ścisłej tajemnicy. Ja sam nie powinienem wiedzieć o tym, co tu zaszło. Nie powinni wiedzieć żołnierze, zwłaszcza niepolscy. Nawet pan sobie nie wyobraża, co by się stało, gdyby rosyjscy, albo ktokolwiek... Nikt nie może wiedzieć, że wysłana na pokojową misję brygada polskich komandosów przywiozła trupa majora zabitego być może przez swojego podwładnego! Jeden Bóg wie, co się tutaj stało. A nasza prowizoryczna żandarmeria, tj moich dwóch zaufanych ludzi, moje wojskowe mini-biuro śledcze, na pewno do tego nie dojdzie, bez pomocy patologa, który stwierdzi przyczynę zgonu. 
-Panie generale. Obawiam się, że nie wyobraża sobie pan ile, w takich warunkach, będę miał z tym kłopotu.  Poza tym, nie jestem patologiem, a zwykłym chirurgiem!
-Przede wszystkim, panie doktorze, jest pan naszą jedyną nadzieją. Major ma na brzuchu ranę postrzałową widoczną przez koszulę.  Na pewno da pan sobie ze wszystkim radę. Moi żandarmi nie wiedzą nawet, co zrobić z tym fetorem rozkładającego się ciała. Ja sam mam o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Muszę  o tym zdarzeniu poinformować pozostałych dwóch generałów mojego obozu! Francuza i Włocha. Nie może dojść do jakichkolwiek przecieków. Pozostali żołnierze muszą myśleć, że będzie się pan tu opiekował ciężko chorym majorem, który ze starości, po nocnej popijawie, tak nieszczęśliwie upadł, że  wypadł mu dysk i złamał nogę.
-Co też pan opowiada?! To najbardziej niedorzeczny wypadek, o jakim słyszałem! Przecież ten człowiek miał koło pięćdziesiątki, a że uczestniczył w tej misji, musiał być w pełni sił!  
-   Panie doktorze, wszystko może się zdarzyć. Niemożliwe nie istnieje. Im bardziej wypadek zawiły, tym mniej podejrzany. Poza tym,  mówiąc między nami, żołnierze zdążyli już poznać majora Makowskiego od strony... Hm, jakby to powiedzieć wiecznie odwodnionego...
-   Ma pan na myśli alkoholizm?
-   Ciii, po prostu nie rozstawał się z piersiówką...
-   Generale, jeśli mam ustalić przyczynę zgonu majora, muszę wiedzieć o nim wszystko, mieć kogoś do pomocy i , co najważniejsze, wziąć się do pracy od razu! Zanim zlecą się do niego wszystkie gruzińskie muchy. A żołnierzom proszę po prostu powiedzieć, ze major upadł i uderzył  głową o kant stołu, w wyniku czego zapadł w śpiączkę.  W tę historyjkę łatwiej im będzie uwierzyć.
-   Tak, naturalnie. Już wychodzę i wołam mojego głównego śledczego. Jeżeli będzie pan czegokolwiek potrzebował, proszę mu powiedzieć. No to, do roboty. Miłego dnia życzę.
   Ach... Ten człowiek to albo niewiarygodny optymista, albo skończony wariat. W każdym bądź razie zostawił mnie w namiocie samego. Nie licząc oczywiście sztywnego majora, którym miałem się zaopiekować. Przede wszystkim należało zrobić coś, co pozwoli mi do niego zajrzeć. Innymi słowy, potrzebna była kostnica...
-   Sierżant Wawrzyniak Jerzy melduje się do usług.
-   Żołnierzu, jesteście śledczym generała?- coraz silniej przesiąkałem nie tylko zapachem wojska... ale i żargonem.
-   Tak jest, panie doktorze. Czy mogę już zatkać nos?
-   Naturalnie, sierżancie. Oglądaliście kiedyś sekcję zwłok?
-   Tak jest, na filmach, panie doktorze.
-   Świetnie, to zupełnie tak, jak ja. Zatem, wiecie sierżancie, że aby sekcja się udała, należy ciało denata zamrozić.
-   Tak jest, panie doktorze.
-   Co wojsko ma do mrożenia?
-   Zamrażarkę, panie doktorze. Przylega bezpośrednio do kuchni polowej.
-   Ach tak, że też wcześniej o tym nie pomyślałem! Jesteście genialni żołnierzu! Przy całym obozie przeniesiemy to napuchnięte ciało, po czym zamkniemy je w przykuchennej chłodni i włożymy je do lodówki z wołowiną! A żołnierze w czasie sekcji zwłok będą zajadać kolację! Wawrzyniak! Ocknijcie się, sierżancie! Miałem na myśli nowoczesne środki, którymi dysponuje wojsko! Jakieś spryskiwacze, ochładzacze. Nie wiem. Potraficie zmienić pogodę, a nie macie klimatyzowanego namiotu?!
-   Aaaa. Zaraz się tym zajmę, doktorze. Rzeczywiście, ciało będziemy mogli zamrozić taką małą maszynką. A wentylację  namiotu włączam od razu.

    Po różnych tego typu przygodach, udało mi się w końcu przygotować ciało do sekcji. Wystarczyło, żeby poleżało przez noc w oziębionym namiocie. Do rana miałem więc sporo czasu, by rozejrzeć się po obozie. Gdy tylko usłyszałem historię o zmarłym majorze, od razu zaświtał mi w głowie pomysł, który mógłby rozwiązać moje wszystkie problemy. Mirtner miał rację. Nadal mam w sobie coś z dziennikarza. Mojej uwadze nie umknął wspaniały temat, za który zostałbym w Polsce nagrodzony sumą o niebo większą od tej, proponowanej przez niego. Gdyby tylko udało mi się rozwikłać zagadkową sprawę morderstwa Makowskiego... Taki reportaż potrafiłbym drogo sprzedać, nie zdradzając niczego o tajnej misji NATO, nie łamiąc, złożonej niedawno CK przysięgi, a co najważniejsze – nie ujawniając swojej tożsamości. Na razie jednak nie miałem nawet pewności, czy cała ta sprawa będzie interesująca. Martwy żołnierz na wojnie to żadna sensacja. Gdyby jednak okoliczności tej śmierci były niecodzienne...
   Generał osobiście zaprowadził mnie na kolację do stołówki polowej. Żołnierzom przedstawił mnie jako nowego lekarza obozowego. W kolejce po posiłek miałem okazję porozmawiać z moim przyjacielem-  porucznikiem Placykiem. Martwił się o stan majora, ponieważ - jak mówił- mieli współpracować w Gruzji przy jakimś zadaniu. Nie zdradziłem mu, że major nie żyje. Przyjaciel, nieprzyjaciel – jeśli w tym obozie doszło do morderstwa, każdy jest podejrzany.
    Koło jedenastej jeszcze raz zwiedziłem namiot majora. Smród powoli tracił na sile. Ciało także powracało do normalnych kształtów. Normalnych, jak na trupa oczywiście. Jeśli wierzyć generałowi, że w namiocie nic nie ruszano, całe pomieszczenie wyglądało normalnie. Żadnych śladów bójki czy włamania. Pomimo całej otwartości, a może właśnie poprzez nią, nie ufałem zbytnio  Podlaszewskiemu. Na następny dzień  zaplanowałem sobie przeprowadzenie dokładniejsze przeszukanie namiotu.
          Noc była ciężka. Ciągle myślałem o Małgosi. O tym, że mam szanse ją uratować. Nie mogłem jednak przestać zastanawiać się nad własnym postępowaniem. Najpierw zgadzam się na podejrzane interesy z Mirtnerem, zdradzam wszystkie własne  idee, a potem ta cała sprawa ze śmiercią majora...
   Od siódmej rano analizowałem zwłoki Makowskiego. Przyczyną zgonu musiał być krwotok spowodowany dwiema ranami postrzałowymi w brzuch. Na ciele nie było żadnych innych śladów.  Zdążyłem się także zorientować, iż rany te zostawił strzał pod bardzo dziwnym kątem. Bez ustalenia, jakie pociski zabiły majora, nie byłem jednak w stanie powiedzieć, czy mógł je zadać sobie sam. W każdym bądź razie, zauważyłem nieznaczną kulistą wypukłość w prawej półkuli głowy. Niewykluczone, że była wynikiem pośmiertnego nabrzmienia ciała. Nie wyglądało to absolutnie na siniak po uderzeniu. Musiałem zabrać się do otwarcia czaszki. Nie było to jednak dla mnie takie proste. Dotąd rzadko kiedy miałem do czynienia z operacjami głowy u żywych ludzi, a co dopiero u trupów.  Pewne było tylko to, że  major nie żył od   ponad dwudziestu czterech godzin, czyli kiedy żandarmeria weszła do namiotu, major musiał leżeć na podłodze około dwunastu godzin. W końcu jednak zrezygnowałem z impregnacji czaszki.  Męczyły mnie różne plany na następne dni.
  Musiałem ostrożnie pogrywać z Wawrzyniakiem. W dodatku, nie poznałem jeszcze drugiego śledczego. Fakt, że to on znalazł ciało majora w namiocie,  wzbudził moje zainteresowanie. Nie mogłem zatem, póki co, informować obu żołnierzy  o wszystkich moich odkryciach, a  przede wszystkim, musiałem poprosić ich, by sprowadzili do mnie kogoś, kto zna się na rodzajach pocisków. Kogoś,  kto będzie wiedział, jak przed wybuchem wyglądały  naboje zostawione w brzuchu majora. Ja sam nie byłem w stanie stwierdzić w stu procentach, że w obozie nie doszło do samobójstwa. Kąt śmiertelnych ran wydawał mi się dziwny.

      Zmęczony sekcją trwającą kilka godzin, postanowiłem dokładnie przeszukać namiot, zanim zrobią to żandarmi. Wiedziałem, że wyjeżdżają z pozostałymi żołnierzami z obozu na cały dzień. Zresztą, Wawrzyniak nie kwapił się z rewizją rzeczy należących do człowieka, który leżał martwy na stole.
      Wykluczyłem możliwość włamania. Musiałyby po nim pozostać jakiekolwiek ślady. Zresztą, nie wyglądało na to, żeby major posiadał coś, co warto by mu ukraść. Złoty zegarek leżał w szufladzie nocnego stolika.  W szafie znajdującej się po lewej stronie od wejścia do namiotu wisiały tylko mundury.  To, czego szukałem -karton z bielizną, znajdował się pod  służbową garderobą majora. Nie, żebym specjalnie chciał oglądać bieliznę pięćdziesięcioletniego faceta... Nic z tych rzeczy. Po prostu, w większości filmów kryminalnych, najciekawsze poszlaki detektywi znajdują przy skarpetkach albo w szafce z bielizną. Grzebanie w kalesonach majora nie było jednak warte mojego czasu. Znalazłem tam wyłącznie stare, czarno-białe zdjęcia jakiejś dziewczyny. Teraz zapewne musiała być w wieku majora. Dziewczyna na huśtawce. Dziewczyna pod dębem. „Nic dziwnego” – pomyślałem. Żołnierze często trzymają takie rzeczy. Mogła to być dziewczyna Makowskiego, a nawet jego żona, chociaż, nigdzie nie zauważyłem jego obrączki. Z drugiej strony, mógł być wdowcem. Gdyby miał żonę, jej zdjęcia musiałyby być aktualne.  Na jednym ze zdjęć dziewczyna obejmowała chłopaka. Radośnie się uśmiechali. Jeśli major wyglądał tak w młodości, miał zapewne duże powodzenie. W końcu, ja widziałem go tylko w postaci trupa... Odłożyłem wszystko na miejsce i podszedłem do podłużnej,  metalowej szafy, liczącej kilkanaście szuflad. Znajdowały się tam najprzeróżniejsze akta, plany, mapy. Przeglądanie ich zajęłoby mi dużo czasu, a i tak, na pewno, niewiele bym z nich zrozumiał. Kucnąłem więc, żeby bliżej przyjrzeć się zawartości kosza na śmieci, znajdującego się obok biurka. Wysypałem papiery na podłogę, ale niczego ciekawego nie znalazłem, coś innego przykuło jednak moją uwagę.
     Okazało się, iż podkomendni Podlaszewskiego są wyjątkowo niekompetentni. Tak zabezpieczyli miejsce śmierci majora, że nie zauważyli broni wystającej spod pryczy Makowskiego. Być może, nawet narzędzia zbrodni! Był to tradycyjny pistolet. Nie sądziłem, że jeszcze się takich używa. Na rękojeści zobaczyłem nazwę napisaną –po rosyjsku...
   W warunkach, w jakich się znajdowaliśmy, wytłumaczenie tego faktu mogło być tylko jedno –  w tym pomieszczeniu był rosyjski żołnierz. Wydawało mi się, że miałem już pełny komplet poszlak.  Pewnym był fakt, że żaden Rosjanin nie wpadał do brygady NATO na kawę...
       To dopiero byłby materiał. „Rosyjscy żołnierze mordują Polaków, wysłanych z misją pokojową do Gruzji!”  Wystarczyło tylko to odpowiednio udowodnić i ... No tak, a do tego jeszcze bardzo długa droga. Przede wszystkim, nie miałem motywu. Po co ktokolwiek zabijał nieszczęsnego majora?
Wieczorem zdałem raport z sekcji zwłok. Generał przyjął mnie w towarzystwie swoich dwóch śledczych. Sierżanta Wawrzyniaka znałem. Drugim żandarmem okazał się nie kto inny jak mój przyjaciel – porucznik Damian Placyk. Nie dalej jak wczoraj, pytał mnie przecież o zdrowie majora, a to on miał znaleźć jego zwłoki. Wszystko zaczynało wyglądać  bardzo dziwnie.

-   Porównałem naboje wyjęte z ciała Makowskiego z tymi, które zostały w magazynku rosyjskiego pistoletu. Oczywiście, były dokładnie te same.
-   Dziękuję doktorze. Stanowi pan dla nas wielką pomoc. Weźmiemy broń i zdejmiemy odciski palców. Resztą zajmie się centrala wojskowa NATO. Będę zmuszony ich poinformować o wszystkim.
-   Naturalnie, generale. Radziłbym również przesłać zdjęcia brzucha majora. Wygląda na to, że morderca majora, chciał upozorować samobójstwo...
-   Tak, to jasne. Był pan bardzo pomocny, doktorze. Wojsko będzie o tym pamiętać. Nie mogę jednak dopuścić, by ktokolwiek z żołnierzy dowiedział się o morderstwie.  Niech pan pamięta o zachowaniu pełnej dyskrecji.
-   Tak, i właśnie o tym chciałem porozmawiać, generale. Żołnierze muszą przecież nadal myśleć, że opiekuję się majorem.  – Musiałem wprowadzić w życie drugą część mojego planu. Jeśli chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym zabójstwie i zdobyć materiały, które uwierzytelnią mój artykuł, musiałem zostać w obozie tak długo, jak to będzie  możliwe.
-   Doktorze, poradzimy sobie z tym. Ma pan wiele obowiązków w Czerwonym Krzyżu.  – Opieranie się generała, wcześniej tak wesołego, było co najmniej podejrzane.
-   Generale, najważniejsze jest dobro waszej misji. Nie powinniście przeprowadzać teraz całej akcji publicznego przesyłania ciała do kraju. Zakłóciłoby to akcję. Poza tym, aby otrzymać od pana godziwą pensję, powinienem opiekować się generałem, co najmniej 2 tygodnie.
-    Więc o to chodzi. Cóż, myślałem że przyjechał pan pomagać Gruzinom za darmo...
-   Gruzinom tak, żołnierzom NATO, niekoniecznie. Zajmę się opieką lekarską w obozie. Dzięki temu będzie miał pan pewność, że nic co się tu stało nie wycieknie poza obóz.
-   Przekonał mnie pan. Żeby nie mówić „zaszantażował”, ale dobrze. Zgodzę się na te warunki. Wiem zresztą, że potrafi pan dochować tajemnicy. – generał znacząco spojrzał na Placyka.
To było jasne.  Porucznik był podstawiony przez Podlaszewskiego. Miał sprawdzić, czy można mi ufać. To na pewno Damian polecił mnie generałowi, kiedy trzeba było sprowadzić lekarza do ciała majora. Sprawa przybierała dość dziwny obrót. Tymczasem generał wydał mi pierwszy oficjalny rozkaz.
-   Doktorze, pojedzie pan z porucznikiem Placykiem, po wszystko, co niezbędne do założenia  gabinetu polowego.
   Miałem zatem całą drogę na wybadanie mojego przyjaciela. Nie za bardzo wiedziałem, czy mogę być z nim szczery.

-Generał jest zdenerwowany. Kiedy kierownik naszego obozu Zacharij Paliaszwili dowie się, że Podlaszewski kombinował za jego plecami, będzie wściekły. Już i tak ledwo potrafią się dogadać. – zaczął porucznik.
  Miałem jednak wrażenie, że chce mnie po prostu zagadać.
-Damian , dlaczego nie przyszedłeś do mnie od razu, jako śledczy generała.
-Słuchaj Tomasz, jeśli chodzi ci o to zajście w stołówce... Ja tu nie mam nic do gadania. Wykonuję tylko rozkazy. Jestem w dodatku w dość ciężkiej sytuacji. Ja pierwszy znalazłem ciało... Podlaszewski nie chce mi wierzyć, że to major, kazał mi dzień wcześniej przyjść do namiotu na naradę, tuż po śniadaniu, dlatego wszedłem do jego namiotu.
-Kazał ci przyjść na naradę?   - Zaraz, zaraz. To składa się w pewną całość. Już widziałem wstępniak do swojego artykułu. „Major coś przeczuwał. Dzień przed śmiercią kazał jednemu ze swoich podwładnych przyjść do siebie na naradę. Niestety, było już za późno. Rosyjski zabójca wykonał swoje zadanie i niezauważony zniknął z obozu”.
-   Poruczniku. Czy ktoś jeszcze miał być na tej naradzie. Może major zapraszał kogoś jeszcze.
-   Hm, nic mi na ten temat nie wiadomo. Po prostu miałem tam przyjść.
    Nic więcej nie udało mi się wyciągnąć z Placyka. Był bardzo milczący przez cały dzień. W obozie miałem jednak poznać powód ponurego humoru porucznika. Nie widziałem go na kolacji, więc zaczepiłem Wawrzyniaka.

-Sierżancie, widzieliście porucznika Placyka?
-Nie panie doktorze. Sądzę, że został w swoim namiocie. To dla niego przygnębiający dzień. Nie radziłbym go niepokoić.
-Tak, zauważyłem, że cały dzień chodził bardzo markotny. Sierżancie, czy znacie powód frustracji porucznika? – zapytałem.
-Tak jest, panie doktorze. Porucznik emocjonalnie podchodzi do śmierci swojego ojca. Już rano miał telefon od  matki. Długo z nią rozmawiał.
-Zmarł mu ojciec?
-Nie znam szczegółów. Wydaje mi się, że to już któraś rocznica jego śmierci.
-Może powinienem pójść do niego, porozmawiać.
-Jeżeli jest pan jego przyjacielem, doktorze. Rozmowa powinna mu pomóc.
  Czy może mi pan poświęcić  jeszcze chwilę. – po krótkim wahaniu zapytał sierżant.
-Proszę bardzo. Byłoby mi bardzo miło, gdyby zjadł pan kolację przy moim stoliku.
 Wawrzyniak opowiedział mi, że osobiście bardzo interesuje go sprawa zabójstwa majora. Pochwalił moją tezę, że to Rosjanin zabił Makowskiego. Sierżant dowiedział się także, że i generał nie wyklucza tej możliwości. Podobno major kilkanaście lat temu zmienił nazwisko. Wawrzyniak słyszał, jak Podlaszewski wykłócał się z generałem  Paliaszwilim, że Makowski ściągnie na obóz Rosjan, dla których kiedyś pracował pod jakimś kryptonimem. Jak zwykle, trochę tępy sierżant nie wiedział nic więcej. Wywnioskowałem jednak, że mogło chodzić o związki majora z SB. Swego czasu, pisywałem do którejś z gazet o związkach „starej gwardii” wojska polskiego z rosyjskim wywiadem za czasów Polskiej Republiki Ludowej.

 Po kolacji odwiedziłem Placyka w jego namiocie. Większość żołnierzy  została na stołówce, grali w karty. Porucznik siedział jednak sam w namiocie. Oglądał jakieś zdjęcia,  kiedy wszedłem, wrzucił je do niewielkiego drewnianego pudełka.

-  Damian, chcesz pogadać?
-   Pogadać. Sam nie wiem. Gubię się już w tym wszystkim. Minęły 22 lata, a ja wciąż nie mogę się z  tym pogodzić.
-   Twój ojciec nie żyje od 22 lat?
-   Nie wiem, czy masz czas na wysłuchiwanie zwierzeń podstarzałego maminsynka.
-   Damian. Opowiadaj. Wyrzuć to z siebie, a na pewno będzie ci lżej.
- „Miałem 8 lat, kiedy  siedząc z matką przy kolacji, usłyszeliśmy pukanie do drzwi.
-Maria Placykowa? – spokojnym głosem zapytał  listonosz.
-Tak to ja.- odpowiedział mu drżący głos mojej matki.
-Trzeba podpisać. Z Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku... – mówił coś jeszcze, ale ja nie  słyszałem już nic więcej. Zatkałem uszy rękoma. Już wiedziałem. Pamiętam tylko, że po chwili matka, nic nie mówiąc, usiadła przy mnie, na krześle. Kiedy podniosłem wzrok, widziałem tylko ciało, skulone na siedzeniu. Puste oczy tępo wpatrywały się w podłogę. Pozbawiona wyrazu twarz byłą prawie czarna. Kolejne pięć, a może piętnaście minut, było dla mnie tak wielkim przeżyciem, że na zawsze zostawi w mojej pamięci trwały ślad. Siedziałem jakby obok trupa i zupełnie nic nie myślałem.  Nigdy tego nie zapomnę. Po tym czasie matka nagle drgnęła, jakby jej dusza powróciła do ciała. Mocno mnie do siebie przycisnęła i wpadła w  płacz, w przeszywający szloch, jakiego nigdy po tym wydarzeniu  już nie słyszałem. Jej łzy spływały mi po twarzy i mieszając się z moimi, prawie moczyły nam kolana. Tej nocy nachodziły mnie tak dziwne myśli, że bliski byłem szaleństwa. Każda chwila, każdy moment spędzony z ojcem przewijał mi się  przed oczami. Balem się, bardzo bałem się o matkę. Po tym niezwyczajnym wybuchu cierpienia, znów wpadła w stan pomiędzy życiem a otępieniem. Po kilku godzinach zaprowadziłem ją do pokoju i ułożyłem na tapczanie. Nie wprowadziłem jej do sypialni rodziców, żeby nie musiała spędzić w niej kolejnej samotnej nocy. Rano leżała półprzytomna, z otwartymi oczami. Nawał myśli męczył ją tak bardzo, że niewzruszenie trwała w tej pozycji do południa. Długo nie mogłem zdobyć się na to, żeby zmienić ubranie i pójść po babcię. Wiedziałem jednak, że tylko ona może w tym momencie pocieszyć matkę. Babcia została z nami kilka dni, aż sytuacja pomału zaczęła się poprawiać. Matka miała wyrzuty sumienia, że za dużo myśli o sobie, że się mną nie opiekuje. Całkowicie ją absorbowałem i chyba dzięki temu szybko wróciła do normalnych czynności, starała się znowu ukrywać swój smutek, zajmowała mnie różnymi zajęciami, opowieściami. Z dnia pogrzebu, pamiętam tyle, że matka była wściekła. Miała dużo trudności ze ściągnięciem na pogrzeb księdza. MO najlepiej, wrzuciłoby ciało mojego biednego ojca do jakiegoś dołu, daleko stąd i zapomniało o istnieniu, tak ważnego dla mnie człowieka.  Najgorszą  zbrodnią komendanta „Czarnego” było chyba to, że pojawił się na cmentarzu. Nie poczuwał się chyba do winy. Starał się nawet udawać dobrego przyjaciela rodziny. Podszedł do mamy i zaczął jej coś tłumaczyć, składać kondolencje, ta jednak stanowczo go odrzuciła i tylko przez wzgląd na święte miejsce nie rzuciła się na niego z pięściami i obelgami. Pamiętam, że kazała mi dobrze zapamiętać jego twarz. Twarz mordercy mojego ojca.
  Nigdy nie zapomnę nazwiska zabójcy mojego ojca. Znam jego pseudonim, stopień. Wiesław Chernichowski, komendant MO,  pseudonim „Czarny”. Nie chcę zapomnieć twarzy człowieka, który widział ostatni mojego najdroższego tatę, który słyszał jego ostatnie słowa. 
Oficjalnie nie było ofiar, strajki stoczniowców w sierpniu 1988 roku były pokojowe... Cóż z tego, skoro za każdym razem, kiedy ludzie szli do kościoła, ulice roiły się od służbistów w niebieskich mundurach? Mojego wuja, za napis na murze „Nie ma wolności bez Solidarności”, SB skatowało tak, że do dziś jest kaleką. Nie chodzi, nie rusza prawą ręką. A ojciec... „Czarny” wziął go z młodymi strajkującymi do więzienia. Oficjalnie komendant Czernichowski uznał, że ojciec stoi wysoko w Solidarności, że spiskuje przeciw SB. Robi jakieś plany ataku na jednostki ZOMO i coś tam jeszcze... Tak naprawdę ojciec znał „Czarnego” z podwórka. Razem biegali dawniej po wejherowskich pagórkach Kalwarii. Bawili się w policjantów i złodziei. W Indian i kowbojów. Ta gra w dobrych i złych, wkrótce zamieniła się w rzeczywistość. W prawdziwym życiu, nadal ze sobą rywalizowali. Z tą różnicą, że tym razem sprawa szła o wolność Polski i wszystkich nas. Ojciec nie mógł wybaczyć „Czarnemu”, że za marny grosz, emeryturę, czy coś tam jeszcze, sprzedał się komunistom. Mało tego, ludzi którzy nigdy nie życzyli mu źle, z którymi siedział przy jednym stole w dzieciństwie, teraz katował gumową pałką.  Mówią, że Czernichowski miał z ojcem swoje porachunki. Kiedyś to zawsze ojciec wygrywał. Szybko biegał, nie najgorzej się uczył. Kiedy dorośli ich wspólna koleżanka z osiedla- moją matka Marysia- nawet nie chciała rozmawiać z Wiesławem. Tego „Czarny” nigdy mu nie zapomniał.
   Teraz to on był górą. Mógł odegrać się na Janku za całe życie. Za  wszystkie  swoje niepowodzenia. Przesłuchiwał ojca około 4  godzin. Nie wątpię, że dla ojca były to najgorsze i najdłuższe 4 godziny w życiu.
Po tej nocy w areszcie ojciec już nie wrócił do domu. Pamiętam, że  matka chodziła do więziennego szpitala. Mówiła mi,  że z ojcem wszystko w  porządku, że niedługo wróci, że nie mogę go odwiedzić, bo takie jest prawo. Pomimo tych zapewnień, słyszałem jak całe noce łkała cicho w poduszkę, jak powtarzała jego imię. Byłem dzieckiem, ale nie uszło mojej uwagi to, że moja rodzina przechodzi ciężki okres, który na zawsze zmieni nasze życie. Matka, do ledwie przytomnego ojca chodziła cztery dni. Niedawno, opowiedziała mi szczegóły jej wizyt. Wiem, że ojciec nie był w stanie mówić. Czasami tylko, wzbudzony ze śpiączki, patrzał na matkę błyszczącymi w gorączce oczami. Matka jest pewna, że mimo wszystkich obrażeń głowy, mimo bólu i cierpienia ojciec poznawał ją i zwolnionym biciem serca wysyłał jej wiadomość, żeby była dobrych myśli i nie upadała na duchu.
 Kiedy więc tego pamiętnego wieczoru, siedzieliśmy z matką w głębokiej ciszy, nad talerzem zimnej zupy mlecznej. Kiedy usłyszeliśmy stanowcze pukanie do drzwi naszego trzypokojowego mieszkanka, rytmy naszych serc uległy przyspieszeniu. Już wiedzieliśmy oboje, że wieści, które za chwilę usłyszymy, nie pozwolą nam na spokojny sen przez najbliższe tygodnie.
Pismo, które wystosowała Milicja stwierdzało, mniej więcej że: „Jan Placyk, lat 31, zameldowany w Wejherowie przy ulicy Puckiej 26 uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, uciekając z miejsca nielegalnej demonstracji przy Stoczni Gdańskiej, w wyniku czego zachorował i zmarł” .
      Ten stek bzdur na zawsze zawiódł zaufanie mojej matki do wszelkich władz porządkowych.”

- To straszne. Nie dziwię się, ze rocznica śmierci, a raczej zabójstwa twojego ojca tak na ciebie działa.
-Tak, w dodatku, kiedy matka dzisiaj dzwoniła... Nie mogłem słuchać żalu w jej głosie. Matka błagała mnie, żebym nie wstępował do wojska.
 Tłumaczyła, że będę zniewolony. Będę widział rzeczy, o jakich nie śniło mi się w najgorszych koszmarach. Będę musiał wykonywać rozkazy niezgodne z wiarą, charakterem i ideami, których uczyłem się od urodzenia. Zaklinała mnie na wszystkie sposoby. Po części miała jednak rację. Ta historia, ze sprawdzeniem cię wtedy w stołówce... Rozkaz generała.
W tym momencie przyszło mi do głowy, że generał musi być w morderstwo majora zamieszany głębiej. Może to nawet on sam podrzucił pistolet i pozorował zabójstwo?
Postanowiłem baczniej obserwować ekscentrycznego generała. Czy aby na pewno odesłał rosyjski pistolet do centrali...
Tak było. Włamałem się do namiotu generała, podczas kiedy on miło spędzał czas na stołówce. Była sobota, żołnierze byli w Gruzji od pewnego czasu. Należało im się od generała całonocne pozwolenie na hazard. Cóż. Nie mógłbym spokojnie się bawić, wiedząc , że w jednym z namiotów mamy kostnicę...
W każdym razie, znalazłem pistolet w szufladzie biurka generała. Może chciał całą tę sprawę wyjaśnić zgodnie ze swoją wersją wydarzeń. Nie miałby zbyt wielkiego problemu z wrobieniem w zabójstwo któregoś z żołnierzy. Łatwo mógł udowodnić komuś kolaborację  z Rosjanami albo chęć rozpętania dużego konfliktu. Tak, właśnie. Ktoś mógł mieć interes w  obarczeniu winą za zabójstwo majora Rosjan. Najszybciej jakiś Gruzin. Generał Podlaszewski z łatwością mógłby obciążyć odpowiedzialnością za morderstwo któregoś z nich.  W obozie było kilku Gruzinów. W tym prywatny wróg Podlaszewskiego – generał Zacharij Paliaszwili.
Wróciłem zatem do Damiana, aby przekazać mu nowopoznane fakty. Niewątpliwie mogło go to zainteresować. Już wcześniej wspominał mi o złych stosunkach pomiędzy generałami.
Kiedy wszedłem, nie zastałem go jednak namiocie. Na stole leżało za to pudełko, które Damian oglądał zanim  poprzednim razem wszedłem do jego namiotu. Nie mogłem się oprzeć pokusie...
-Po dziś dzień trzymam zdjęcia ojca. Nigdy się z nimi nie rozstaję. – usłyszałem za plecami głos Damiana. Podąłem mu pudełko. A on mówił dalej:
-Byli z mamą tacy szczęśliwi. – wyjął fotografie i gestem pozwolił bym je przejrzał.
W tym momencie cały świat zawirował mi przed oczami. Już widziałem tę parę! Zdjęcia w kartonie majora! Pomyliłem się. Zlekceważyłem dowody, które były kluczem do całej zagadki! To matka Placyka widniała na zdjęciach Makowskiego! A skoro ojciec Damiana nie żyje! I Makowski i Placyk mają zdjęcie tego samego młodego chłopaka... Zdjęcie zrobione przed 30 laty. Oznacza to, że major musiał być trzecim członkiem grupy przyjaciół z Wejherowa! To on był mordercą Jana Placyka! Generał Podlaszewski nie miał z tą sprawą nic wspólnego! Damian mówił, że matka pokazała mu „Czarnego” w dniu pogrzebu i kazała dobrze zapamiętać jego twarz. Ja widziałem Makowskiego, czy raczej Czernichowskiego, jako napuchniętego trupa, ale Damian zetknął się z nim zaraz po przylocie do Gruzji. Rozpoznał go i ukartował całe morderstwo. Spotkał się z nim w namiocie. Kłamał, kiedy mówił, że Czernichowski kazał mu przyjść na naradę! Poszedł tam dużo wcześniej sam, żeby wyrównać rachunki. Na pewno długo śledził majora. Wiedział, gdzie trzyma swój pistolet i wykorzystał go, by zaaranżować samobójstwo! Morderstwo doskonałe. Potem wmówił generałowi, że nikt nie może się dowiedzieć o tym, co zaszło w obozie. Nie mógł jednak przewidzieć, że tak bardzo zaangażuję się w tę sprawę. Że nakłonię generała do zgłoszenia sprawy centrali.

-To koniec Damian. Będą mieli twoje odciski palców. Już po tobie.
-Nie ma żadnych odcisków, Tomaszu.
-Tak, pewnie, że nie ma. Możliwe, że  wszystko powycierałeś, możliwe nawet, że to „Czarny” trzymał pistolet, ty tylko pociągnąłeś za spust!
-Tomaszu, to nie jest tak, jak myślisz. Nikogo nie mógłbym zabić. Wysłuchaj mnie, a wtedy sądź. Nie byłem do końca szczery, ale sam widzisz jak ta sprawa wygląda. Zamknęliby mnie do więzienia na podwójne dożywocie. Nie miałem wyjścia, musiałem zataić pewne fakty. Moja matka mnie potrzebuje. Nie możesz wiedzieć, jak to jest. Kiedy kochasz kogoś bezgranicznie, zrobisz wszystko, żeby zapewnić mu opiekę. Dlatego nie mogłem mówić prawdy od początku.
Przypadkowo Damian trafił w mój czuły punkt. Dokładnie wiedziałem, ile można zrobić dla ukochanej osoby.
- Opowiedz mi więc całą prawdę. Tym razem jednak niczego nie zatajaj. Nic nie skracaj. Niczego nie pomijaj. Może uda ci się mnie przekonać. – musiałem dać szansę człowiekowie, który kiedyś uratował mi życie.
-„Po przylocie wcale nie rozpoznałem Czernichowskiego. Byłem tutaj od trzech tygodni, ale rzadko kiedy się z  nim stykałem. Wiedziałem po prostu, ze w obozie jest polski major Jerzy Makowski.  Nigdy nie dowiedziałbym się, że to on jest zabójcą mojego ojca. Nie przyszłoby mi to nawet do głowy. W jednej kwestii mówiłem ci po części prawdę. Faktycznie wezwał mnie po prostu  na konsultację. Dwa dni przed rocznicą śmierci mojego ojca. Nie wiedziałem wtedy, w jakim celu. Byłem marnym porucznikiem z Brygady Obrony Wybrzeża. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z  majorem, który by się mnie radził. Wiedziałem tylko, że major służył tak jak ja kilka lat w brygadzie OT, stacjonującej w Lęborku. Poszedłem więc po południu do jego namiotu.
- Panie majorze melduje się porucznik Brygady Obrony Wybrzeża Damian Placyk.
Major uważnie mi się przyjrzał, po czym przysunął swoje krzesło naprzeciw tego wskazanego mnie. Długo wpatrywał mi się w twarz. Nie za bardzo wiedziałem, co mam robić. W tym momencie poprosił, abym opowiedział mu coś o moim ojcu.
-Jesteś z Wejherowa?
-Tak jest panie majorze.-odpowiedziałem troszeczkę zdziwiony.
-Od razu cię poznałem. Niesamowicie przypominasz mi Janka z czasów, kiedy był w twoim wieku.
-Pan znał mojego ojca?
-Bardzo dobrze. Byliśmy razem w wojsku.
-W wojsku? Naprawdę? Zatem, to pan mógłby opowiedzieć mi coś więcej o moim ojcu.
-Powiedz mi, czy wiesz jak zginął Janek?
-Oczywiście. – nic z tego nie rozumiałem. Dawny przyjaciel taty z wojska nagle pyta mnie o jego śmierć, dwa dni przed rocznicą... Major prosił mnie jednak, żebym opowiedział mu dokładnie, co pamiętam. Zrobiłem to.  Kiedy skończyłem, major jeszcze raz spojrzał mi w oczy. Potem ukląkł przede mną. Zaszokowany widziałem jak ściąga czapkę i  okulary. Łzy napłynęły mu do oczu.
-Spójrz na mnie, czy przypominasz sobie, kim jestem – powiedział płacząc jak dziecko.
Teraz zrozumiałem. Jak przez mgłę prześwitywał mi pewien obraz z zakamarków pamięci. Obraz, który matka kazała mi dawniej sobie dokładnie zapamiętać. Znów setki myśli zaczęły kołatać się w mojej głowie. Oto stałem przed klęczącym, płaczącym starym człowiekiem – mordercą mojego ojca.
-Wybacz mi, wybacz mi. Tak jak on wybaczył mi na łożu śmierci. – powtarzał szeptem.
Te słowa mną wstrząsnęły. Mój ojciec wybaczył człowiekowi, który zrujnował życie jego i jego rodziny, teraz ten człowiek teraz na kolanach błagał o wybaczenie mnie.
 -Nigdy nie spodziewałem się, że do tego dojdzie. Wybacz mi lub zabij mnie, tu i teraz. –ciągle powtarzał szlochając, po czym niespodziewanie wyjął zza pasa pistolet. Celując w swój brzuch, krzyczał przez łzy:
-        Janku, nie chciałem, nie chciałem, nie  chciałem...
Wszystkie uczucia w tej chwili ode mnie odstąpiły...  Widziałem człowieka, do którego całe życie czułem nienawiść.  Wiele  razy marzyłem o takiej sposobności. Przez tyle lat chciałem, żeby ten morderca cierpiał bardziej niż mój ojciec, bardziej niż moja matka i ja. Ale teraz, teraz moim obowiązkiem było nie dopuścić do samobójstwa tego c z ł o w i e k a. 
Ja, wojskowy, syn zamordowanego stoczniowca. Kim byłbym, gdybym w tym momencie nie zareagował i z zimną krwią pozwolił na zabicie się człowieka, który nigdy nie powinien się narodzić.
Po tylu latach wiedziałem, że  ten zbrodniarz musiał pokutować za swoje winy całe życie i nadal miał żyć z  ciężkim brzemieniem na sumieniu. Nie mogłem postąpić tak, jak on kiedyś. Nie mogłem zejść do poziomu tych ludzi, którzy katowali swoich własnych rodaków, a potem pod zmienionym nazwiskiem pięli się na szczyty kariery jako wielcy bohaterowie.
Wstałem i zacząłem wyrywać mu pistolet z rąk. On jednak był w jakimś amoku. Nic nie mogłem zrobić. Groził nawet mi bronią, żebym nie podchodził. W tym momencie mógł zrobić wszystko. Odepchnął mnie w końcu od siebie i krzycząc: „Chcę cierpieć, tylko jeśli będę cierpiał, zmaże winę zabójstwa twojego ojca, tylko wtedy”, dwukrotnie strzelił sobie w brzuch. Byłem w szoku. Nie dość, że właśnie poznałem zabójcę mojego ojca, na własne oczy zobaczyłem samobójstwo. Czułem ogromny lęk. Owładnęły mnś tak silne emocje, że nie byłem w stanie racjonalnie myśleć. Czernichowski konał długo. Strzelił dokładnie tak, jak powiedział, żeby długo cierpieć. W tym momencie, zamiast próbować tamować mu krwotok, wycierałem pistolet z moich odcisków palców. Potem było już za późno. Starałem się więc, żeby wszystko wyglądało tak, jakby mnie tam nie było. Żeby ktoś po niego w końcu poszedł i i żeby można było jednoznacznie stwierdzić, że to było samobójstwo.
-Ale to przecież ty znalazłeś ciało. I to po dwunastu godzinach...
-Nikt nie kwapił się z szukaniem majora. Żołnierze wiedzieli, że lubił sobie wypić, więc stwierdzili, ze leży w namiocie pijany. Przez cały ten dzień zdążyłem wymyślić, jak przekonać generała o tym, żebyśmy załatwili tę sprawę wewnątrz obozu. Powiedziałem o tobie, że stwierdzisz przyczynę zgonu i wrócisz do swoich spraw.  Podlaszewski chciał mieć pewność, że było to samobójstwo. Byłem przekonany, że to potwierdzisz. Na tym miała się kończyć twoja rola. Specjalnie zostawiłem pistolet majora pod łóżkiem. Myślałem, że znajdzie go ten tępy Wawrzyniak i pokaże generałowi. Generał wiedział, że broń należała do majora. Nie wolno jej było trzymać, mogła wybuchnąć sama, ale Makowskiemu pozwolił. Przekonałem go zresztą, że   kiedy w centrali dowiedzą się, że jego żołnierz popełnił samobójstwo, w dodatku bronią,  której posiadanie było zabronione, jego kariera legnie w gruzach.”
-A potem zjawiłem się ja i  zacząłem utwierdzać Podlaszewskiego w przekonaniu, że ktoś upozorował to samobójstwo...
-Dokładnie. Jesteś jedyną osobą, która może przedstawić mu swoją wersję wydarzeń. Jeśli oświecisz go,  co do swojej teorii – ze mną w roli mordercy, będę skończony.
Cała opowieść Placyka mogła być prawdziwa. Miałem powód, żeby mu wierzyć. Był moim przyjacielem. Uratował mi życie. Nie mogłem sobie go wyobrazić, jako człowieka mordującego z zimną krwią.
Nie miałem oczywiście stuprocentowej pewności. Jednak, czy to było tu najważniejsze? Fakt jest faktem, ze Makowski był byłym milicjantem. Zabił ojca porucznika Damiana. Nie mnie oceniać co jest słuszne, a co nie. Równie dobrze Damian mógł zabić, co Czernichowski mógł popełnić samobójstwo. Jednak tam, w Polsce, matka czekała na syna. Pomyślałem w tym momencie o niej. Damian miał rację. Ta kobieta wycierpiała już zbyt wiele.  Zabity mąż, syn za kratami... Nie mogłem tego zrobić. Postanowiłem nie ujawniać faktów, o których się dowiedziałem.


Ja miałem swoją wersję, Damian swoją, generał swoją. Wszyscy odczekaliśmy kilka dni i generał kazał mi oficjalnie ogłosić żałobę – major zmarł, nie wybudziwszy się ze śpiączki. Podliszewski, świadom tego, że Czernichowski był kolaborantem, nie chciał za pokaźne pieniądze podatników wysyłać jego ciała do kraju i organizować uroczystego pogrzebu. Tym bardziej, że cała misja była objęta ścisłą tajemnicą.  Póki co, centrala NATO wiedziała o śmierci Makowskiego dokładnie to samo, co żołnierze tutaj w obozie. Nie sprzeciwiano się więc skromnemu, wojskowemu pogrzebowi w Gruzji  udziałem kapelana z CK. Major nie miał żadnej rodziny, więc nie  było powodu informowania o jego śmierci kogokolwiek z cywilów.
     Generał kazał swojej żandarmerii, tj. porucznikowi, sierżantowi i mnie – poskładać wszystkie rzeczy „Czarnego”, uporządkować akta i złożyć nieszczęsny namiot – kostnicę.
     Cała sprawa przycichłaby, być może, a ja wróciłbym do domu i sprzedał dom, gdyby nie coś, co znalazł Placyk. W szafie z dokumentami leżał list pożegnalny– testament majora. Leżały także wyniki badań lekarskich, przeprowadzonych przed miesiącem przez doktora Augusta Borkowskiego.
W liście major żegnał się ze światem. Pisał, że nie może dłużej żyć z brzemieniem swoich błędów młodości. Zrozumiał to, gdy przez 3 tygodnie obserwował młodego, dobrze zapowiadającego się porucznika, któremu zamordował ojca. Nie chciał  żyć również z innego powodu. Tuż przed wylotem do Gruzji Makowski poddał się gruntownym badaniom lekarskim. Był zaniepokojony zmianami w swoim organizmie, a także guzem, który wyczuwał z prawej strony głowy. Badania były  specjalistyczne. Major poleciał więc do Gruzji, nie czekając na wyniki. Cztery dni temu otrzymał je w przesyłce od doktora Borkowskiego...

Czernichowski musiałby rzucić swój zawód, gdyby o diagnozie dowiedział się ktoś jeszcze. Borkowski twierdził, że majorowi zostały dwa miesiące życia. Nie miał rodziny, więc te ostatnie dwa miesiące spędziłby w hospicjum, bardzo cierpiąc. Co więcej, Czernichowski napisał, że on umrze tak czy inaczej, ale przy okazji może rzucić głęboki cień na syna swojego największego wroga – Jan Placyka. Innymi słowy, jeszcze za grobu pogrążyłby  życie kobiety, która go odrzuciła. Jej syn spędziłby resztę życia za  kratkami.
List utwierdził mnie w przekonaniu, że słusznie zaufałem przyjacielowi. Miał zatem rację także generał, że major popełnił samobójstwo. Czasami lepiej, żeby prawda nie do końca wychodziła na jaw...
O liście wiemy tylko ja, porucznik i moi czytelnicy. Kiedy wróciłem z Gruzji do domu, w nienaruszonym stanie odesłałem Mirtnerowi jego atrapę pojemnika na krew. Chociaż raz postąpiłem zgodnie ze swoim sumieniem. Nie sprzedałem żadnej gazecie artykułu o śmierci polskiego majora. Zapytacie, a co z Małgosią? No więc, właśnie. Za radą mojego dobrego przyjaciela, pewnego porucznika, wydałem kryminał, w którym opisałem wszystko, co mi się przytrafiło... Książka okazała się  bestsellerem, a zarobione pieniądze pozwoliły wyleczyć moją żonę całkowicie.  Nikt nie uwierzył, że wydarzenia, które opisałem, mogły wydarzyć się naprawdę. Pozmieniałem tylko miejsca, daty i nazwiska.
„Cóż. Samo życie jest takie niewiarygodne...”. A to jest właśnie, ostatnie zdanie tego kryminału.



Za tysiąc północy...






*Profesor*
……………………………………………………………………
Poczułem nagły zawrót głowy. Postanowiłem szybko wyjść na pokład. Deszcz ciągle jeszcze siąpił, ale wyraźnie ustępował. Nasza Vessla płynęła na południe już 3 dobę. Byłem nieco zdziwiony. Mimo wbudowanych czujników wtapiających nas w otoczenie, ciągle słyszałem spłoszone mewy. Coś wyraźnie wisiało w powietrzu. Wyczuwałem sporo podtlenku azotu, a na pewno coś słodkawego w zapachu i smaku. Powinienem już zmienić dr Avane'e, ale rozejrzałem się dookoła, na wszelki wypadek. Na szczęście tym razem pociski ultradźwiękowe nie były potrzebne. Konwencjów nie było jak okiem sięgnąć.
„Tellur, ultrason” – powiedziałem, a nasz natychmiast wyświetlił mi program w soczewce wyniki. Nikogo nie było. Poczułem ulgę, mimo wszystko i zszedłem z powrotem na dół do laboratorium.
……………………………………………………………………………………………………
*Emilia*
„Nie rzucaj tak daleko tej piłki Gerard!” – wrzasnęłam.
„Przepraszam Emilio, zagapiłem się na morze”
„Oj tam, zupełnie jakbyś je pierwszy raz widział, ciągle tylko się gapisz i gapisz. Pogapiłbyś się na coś innego.” – wzruszyłam ramionami biegnąc po piłkę kilkanaście metrów.
„Może kiedyś. Jest zbyt piękne, żeby się nie przyglądać” – ciągnął, rozmarzonym głosem. Rzadko kiedy rozmawiałam z nim o przyrodzie, ale zauważyłam że jego ton jest wówczas zawsze łagodniejszy.
„A ja, mam już troszkę dość. Tu morze, tu las, tam góry. No, chciałoby się trochę industrialnego nieładu.” – wyznałam na głos.
„A wiesz w ogóle, że wg legendy, tutaj kiedyś były takie, czekaj, jak to się nazywało. Bloki! Bloki, bo były bloki żelaza i szkła. Mieliśmy to na lekcji ze starożytnego modernizmu.” – zaczął się mądrować Gerard.
„Co ty gadasz. Ktoś ci chyba głupot naopowiadał. Moja mama nie pamięta, żeby to morze nie rozlegało się tu kilometrami. A żyje już 124 lata, ma więc jakieś doświadczenie.”
„Phi, co tam może wiedzieć. Co z tego, mój dziadek też mówi, że się rozlegało. Ale jakieś pojedyncze nieprzetopione budynki pamięta. A czasy o których mówię! Nie sądzę, że najstarsi Pomorzanie pamiętają. To było prawie 1000 lat temu.”
„Dyrdymały. Gdzie tam te prymitywne cywilizacje jakieś szkło i żelazo potrafiłyby skonstruować w coś ładnego. To musiało być później. Znacznie, dziadek pewnie ma demencję starczą. Niech sobie łyknie jakiś Vitamit+200”
„Fakt, że jesteś taką ignorantką, zaskakuje mnie tylko trochę mniej, niż fakt że wciąż się z tobą zadaję, Emilio. Kiedy ty zmądrzejesz ?”
„Wiem, że właśnie za to mnie lubisz.” – Emilia uśmiechnęła się i stuknęła Gerarda honetową piłką (o konstrukcji plastra miodu, genialnie można było wyprofilować jej lot) prosto w przyci
emniane soczewki, po czym pobiegła do swojego ręcznika, który już odrobinę zanurzył się w falach.
„Ehh. Ta dziewczyna mnie wykończy. ” –uśmiechnął się Gerard, po czym wrzucił swój ręcznik do wody i wskoczył na niego.
Rozważała czy nie strofować go za to, że znowu niszczy ręczniki. Były nieprzemakalne i nie przyjmowały wody, ale mimo to, szybko się zużywały jeśli się na nich pływało. A kto dzisiaj nie dba o rzeczy, jeśli przy właściwym wykorzystaniu służą dziesiątki lat ! Wszystko jednak wskazywało na to, że Gerard się tym nie przejmował. Dobrze mu się żyło i nie narzekał na brak pieniędzy. Zauważyłam, że dochodziła 22:00. Powinniśmy już wracać, bo rodzice będą się niecierpliwić. Tak też zawołałam do Gerarda, na co odparł, że jeszcze minutkę i już lecimy.
Trochę bałam się wracać po zmroku. Musimy pokonać kilkadziesiąt kilometrów przez pobliskie lasy. Tutaj wszędzie są lasy. Jest morze, też ogromne, ale nie wiem sama co dominuje. I pomyśleć, że paręset lat temu, piętrzyły się tu ruiny dawnych, barbarzyńskich cywilizacji, których jakiś kruchy, cenny odłamek raz na parę lat morze wyrzuciło na brzeg. Podobno kiedyś to morze, połączyło się z innymi, zalało jakieś północne lądy. Podobno było światkiem krwawych wojen biologicznych, wojen laserowych, maszynowych i pogrzebało pod swoim kobiercem setki tysięcy ludzi i innych stworzeń czy kreacji. Dzisiaj, nikt nie był w stanie powiedzieć co właściwie miało tu miejsce. Jedno było pewne, że nasza cywilizacja XXXV wieku zdołała odfiltrować całe biologiczne zniszczenie środowiska i żyć w zgodzie, zapominając o dawnych technicznych głupstwach. Zdecydowanie ludzi zmądrzeli od tego czasu, zbyt długo ucząc się na błędach i omal nie niszcząc świata.
Było ciemno, kiedy samochód wytoczył się ze ścieżki. W tej części Pomorza, drogi nie były naświetlane. Świecącą nawierzchnię stosowano na dłuższych trasach, omijających lasy. Nam wystarczył noktowizor zainstalowany w przedniej szybie, który automatycznie przerabiał obraz na dzienny. Na szczęście tym razem, nie spotkaliśmy żadnych niedźwiedzi i jeleni. Często stawały na drodze i trzeba było włączać wtapianie w tło i długo czekać, aż zejdą. Gerard wysadził mnie pod domem. Wychodząc z samochodu po ciemku potknęłam się o trampolinę. Moja siostra potrafiła godzinami skakać z koleżankami, ale nigdy nie pamiętała, żeby włączyć składający ją guziczek.
Gerard mieszkał dalej, w dość opustoszałej okolicy. W pobliżu jego domu była bowiem strefa 0. Właściwie nikt do końca nie wiedział, skąd taka nazwa. Strefa zero ciągnęła się od cypla w stronę zachodnią i kilometrami w głąb morza. Krążyły plotki, że znajduje się tam jakaś maszyna sprzed wieków, do której dostęp ma tylko kilku naukowców. Nikt nie wie skąd się wzięła. Nikt nie wiedział do czego tak naprawdę służyła. W strefie zero, znajdowały się budynki Instytutu Badań Morskich i Kosmicznych (IBMiK), tam właśnie pracował Gerard. Opowiadał nieraz, że kilku śmiałków próbowało włamać się do podwodnego pomieszczenia, gdzie miała znajdować się historyczna i tajemnicza maszyna, ale podobno samo przepłynięcie kilkuset metrów dalej uniemożliwiał rodzaj błota zawierającego jakąś żrącą substancję. Sama maszyna czy cokolwiek to było, znajdowała się zaś podobno w głębinie morskiej, otoczona adamantowymi ściankami, jak wskazywały badania Tellura. Adamantium to stop, którego na Ziemi było bardzo mało. Ostał się tylko u nas na północy, dzięki naszemu klimatowi, który nie pozwalał czarnej materii wsysać pewnych pierwiastków kilka wieków temu. Nikt ze współczesnych nie wiedział skąd się wzięło i kiedy je wyprodukowano. Wiadomo jedynie, że nie ma mocniejszego metalu i nic nie jest w stanie go zniszczyć (poza tym jednym razem, kiedy czarna materia wchłonęła wszystkie złoża metalu na Ziemi poza naszym klimatem). Każdy miał swoje teorie na ten temat. Osobiście – byłam za tym, żeby zostawić ten obiekt w spokoju. Starożytna ludność europejska, która zamieszkiwała te tereny, kiedy świat był jeszcze podzielony oceanami, była w g mnie niegodna zaufania i uwagi. Wystarczy przypomnieć sobie z historii, kiedy budowali samoloty bez opcji lądowania na resorach, czy pociągi, które hałasem straszyły zwierzęta na hektary. Nie wspominając już o tym, że tak zanieczyścili morze, iż wciąż jeszcze nasze filtry znajdują w nim cuda. Cywilizacja, która wymyśliła nierozkładalny i bezużyteczny plastik i gumę, phi. Aż nie chce się wierzyć, że jednocześnie wyprodukowali sporo dobrej kultury. Więc mimo, że normalnie jestem bardziej za „ocalić od zapomnienia” niż „dni których nie znamy”, w przypadku historii tych barbarzyńców, zastanawiam się czy warto ocalić.
……………………………………………………………………
*Profesor*
Wszedłem do kajuty i ostrożnie zamknęły się za mną drzwi. Wymagana była całkowita kontrola nad sytuacją. Spojrzałem na doktora, był nieco przybity.
„Dryfujemy już tak tyle czasu. Nie jestem przekonany że to ma jakiś sens....” – zaczął po raz kolejny, a ja cmoknąłem tylko z dezaprobatą.
„Proszę mi wierzyć, doktorze, właśnie teraz doszliśmy za daleko by się cofnąć.”- spojrzałem na Avane'e znacząco. Pochylał się nad stolikiem, w ręku miał skalpel laserowy. Przed sobą miał zaś te piękne i cudowne stworzenia. Naganiałem się za nimi od 2060, ale było warto. Wirki były małymi płazińcami, trudnymi do dostrzeżenia gołym okiem, ale tak cennymi, że mógłbym biegać za nimi nawet drugą połowę naszego wieku. Wirków było mało, tylko cztery, za to za nimi w super cienkich, naturalnie dotlenianych terrariach stały małże i żółwie. Wiatr znowu wstrząsnął Bałtykiem tak, że nasza Vessla ledwo się nie przewróciła. Chciałem podejść do mapy holograficznej i sprawdzić czy są jakiekolwiek widoki na dobijanie do brzegu. Z daleka widziałem dokładnie zarys jakiejś kotliny. Doktor Avane’e ściągnął fartuch z whatomów, bardzo wygodny - nie trzeba było go prać czy sterylizować, bo zawarte w nim rzęski (whatomy) odpychały inne substancje i pierwiastki. Próbowałem wyminąć skomplikowany stolik, operowany systemem Tellur, przystosowany do badania naszych obiektów pod każdym możliwym kontem (wystarczyło położyć obiekt i wybrać odpowiednią opcję a na monitorze w mojej soczewce wyświetlały się dane lub obrazy o które pytałem), jednak kolejne turbulencje mi to uniemożliwiły. Wówczas to zdziwiłem się, że Avane’e, który był drobnym, chudym, zasuszonym mężczyzną, zupełnie nie przejmuje się sztormem i jak gdyby nigdy nic nadal zwija papierosa z defutyrowego papieru (supercienkiego, supertrwałego produkowanego przez jedwabniki). Chociaż od kilkudziesięciu lat, papierosy nie zawierały żadnego szkodliwego składnika, odrzucały mnie jakoś. Ciągle pozostał w nich ten gorzki smak i uzależniające przyzwyczajenie. W końcu udało mi się złapać równowagę i w momencie kiedy właśnie miałem minąć plecy Avane’e poczuł nieziemski ból...
……………………………………………………………………
*Emilia*
„Bo TY Emila, jesteś zapałką, łatwo płoniesz gniewem i łatwo Cię zgasić czy złamać.” – powiedział Gerard kiedy następnego dnia jechali razem na przejażdżkę. Było ciepło, chociaż nie byłam pewna, czy to nie przez to, że wszystko produkowano teraz z termomolekuł. Temperatura ubrań sama regulowała największy komfort dla noszącego. Samochód Gerarda był w całości sterowany panelem wyłapującym ruchy palców. Dawny pomysł ściągnięty prosto od twórców komputerów operowanych gestami. Gerarda nie byłoby na niego stać, gdyby nie pracował w Instytucie. Zresztą, ja ciągle nie mogłam dorobić się nawet zwykłego samochodu na wodorek. Korzystałam na ogół z butów aerodynamicznych, które pozwalały biec kilkanaście centymetrów nad ziemią – co przy dobrym wietrze działało jak wiatr na żaglówkę. Tymczasem dojechaliśmy do wąwozu. Zaparkowaliśmy na skraju lasu i zaczęliśmy schodzić po jego stromych ścianach. Wąwóz był najstarszym elementem krajobrazu Półwyspu, niezmienionym przez tysiące lat. Podobno wyglądał dokładnie tak samo, przed erą wojen technologicznych. Kilkanaście wieków temu, w jego pobliżu znajdowała się wioska znana jako Włady, jednak od wieków już nikt nie mieszkał na terenach tak bardzo wysuniętych na w morze. Ludzie zdecydowanie woleli centralną część Pomorza, tam były miasta, pełne rzędów heliotropów. Tam ulice podświetlano od zachodu słońca. Tam ludzie gromadzili się w sklepach z różnymi fakturami materii odzieżowej (wystarczyło kupić kawałek materii, zanieść go do ukształcacza, który każdy mógł kupić, a materia miała właściwości zmieniania koloru i wzoru). Tam były punkty upgrade-owania oprogramowania obsługi heliotropu (jeśli zmieniała się pora roku, i chciałeś by twój dom obracał się wolniej niż w wersji standardowej), tam wreszcie znajdował się ośrodek rozrywek wszelakich. My z Gerardem, zdecydowanie jednak preferowaliśmy naturę i bliskość tej wzburzonej niekiedy aksamitnej wody. Tutaj nie było czułych kamerek, które mogły spryskać cię gazem łzawiącym jeśli zeskanowały w tobie łamanie prawa miasta. Tutaj człowiek nie czuł się tak samotny, jak w tłumie ludzi, którzy nie mieli nawet czasu na samodzielne rzucenie kulek Roomby (były to żelowe kulki, które rozprowadzone po mieszkaniu usuwały kurz i brud). Programowali wszystko za pomocą Tellura304. Dla mnie było to szczytem lenistwa, i narażeniem na niedokładność.
„Zrobiłaś lekcje?” – Gerard wtrącił nagle.
„Tak, rano przy śniadaniu włączyłam strumień świadomości. Udało mi się dzisiaj przyswoić podstawy języka nowocentrochińskiego. ”
„Bez sensu, mam teraz świetną aplikację, skanujesz litery a wyraz ci się tłumaczy, obojętnie z jakiego języka i obojętnie z jakiej powierzchni”.
„Wiesz, że nie lubię chodzić z całym tym technologicznym złomem. Ogólnie staram się ograniczać Tellura304. Nawet specjalnie zainstalowałam sobie mikrotelefon w zębie, żeby nie nosić ze sobą wiecznie soczewek z komputerem”.
„Telefon w zębie. Nie sądziłem, że ktoś jeszcze tego używa. Który model ? N3310 ?”
„Jasne, niezniszczalny. I dobry, przesyła ci głos prosto w ucho wewnętrzne a jak mówisz, słychać choćbyś stał w pobliżu rakietowiska.”
„Ja ciągle czekam aż Mapple09 wyda ten prototyp transferu danych z myśli do soczewki. W końcu byśmy mieli pełną poufność rozmów. Czyli języki jakoś ci idą, a jak konstrukcja cylindrów?”
„Umiem. Uczyłam się parę dni temu. Tylko jeszcze powtórzę raz czy dwa. Mój mózg jest dość pojemny, jak na mój wiek”.
„Trudno. I tak dużo umiesz, ja w twoim wieku miałem gorzej. Wtedy potrafiliśmy wykorzystać tylko 70% ludzkiego mózgu. Te pięć procent więcej dużo dużo daje.” – Kiwnięciem głowy zgodziłam się z Gerardem. Położyliśmy się na macie aerodynamicznej. Noc była tak piękna, jak tylko może być. Gwiazdy odbijały się w tafli morza. Księżyc był w pełni, było przyjemnie i ciepło. Nagle jednak coś się zmieniło. Najpierw do moich neuronów dobiegł niepokój. Potem chyba Tellur304 coś wyczuł, bo Gerardowi włączył się automatycznie noktowizor w soczewce. Powiał zimny wiatr. Gerard objął mnie, ale to nie przerwało dreszczy. Nasze ubrania podgrzały się nieco, na nic to jednak się nie zdało. Zauważyłam, że między gwiazdą Xinperor, a punktem oddalonym o jakieś 10 km od nas w głąb morza, wytworzyła się trąba powietrzna. A przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.
……………………………………………………………………
*Profesor*
Poczułem okropne pieczenie w każdej komórce ciała. Zupełnie jak gdyby ktoś przyspawał mi skórę do kości. Nie mogłem się poruszyć, ledwie wydawałem powietrze jednym nozdrzem. Nic nie widziałem i miałem wrażenie że nie mogę otworzyć oczu. Jedynie myśli zaczęły mi wracać. Leżałam tak kilka godzin. Moje ciało czuło się fatalnie, nie czułem w jakiej pozycji, na czym lub pod czym leżę. Wydaje się, że następnie zasnąłem. Obudziło mnie światło. Uderzało przez jedno oko prosto do mojego mózgu. Czyniło ogromny ból moim neuronom. Światło wdarło się przez drugie oko. Nic nie widziałem.
……………………………………………………………………
*Emilia*
Zauważyłam jakiś impuls. Źrenica się rozszerzyła. Tyle lat, tyle starań. I jest jakiś efekt. Językiem kliknęłam ząb i zadzwoniłam do Gerarda.
„Gerard. Musisz to zobaczyć, przyjdź tu natychmiast. Mamy jakiś oddźwięk.” Drugą powiekę również udało mi się w końcu otworzyć. I ta źrenica się poszerzyła. A więc jest. Jest szansa, że będziemy mieli jedynego, który przeżył. Po tylu latach.
„Pamiętam jak dziś Emilio, kiedy widzieliśmy tę trąbę protonów. Zastanawiałem się czy cię stracę. A potem ta kapsuła wyskoczyła na powierzchnię. Gdybyśmy wtedy mieli pojęcie! Nigdy nie marzyłem, że po 20 latach będę stał obok ocalałego i obok mojej własnej żony, która tego dokonała”. – Emilia wzruszyła się na tę przemowę, ale jeszcze nie chciała ulegać optymizmowi. Kiedy dwadzieścia lat temu, stali w wąwozie, a protony wytworzone przez burzę materii przetrzebiły 300 km3 morza i zniszczyły ten fragment dołu próżniowego, który obrósł nad kapsułą, była tylko naiwną dziewczyną. Teraz jako profesor IBMiK obchodziła jubileusz i wielki sukces projektu Xinperor.
……………………………………………………………………
*Profesor*
Światło przeszkadzało mi jeszcze jakiś czas. Zdawało się, jakby były to całe wieki, ale mogły to być tygodnie lub dni. Po pewnym czasie zaczęły do mnie dobiegać dźwięki. Najpierw niezrozumiałe jakby ktoś próbował coś mówić z zakneblowanymi ustami. Potem wyraźne pikanie jakieś urządzenia. W końcu stwierdziłem, że słyszę ludzką mowę. Pewnego dnia, zbudziłem się nagle. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jasne światło. Tym razem widocznie rozróżniłem jego cienie grające na powierzchni czegoś co zapewne było sufitem. Metal odbijał gdzieniegdzie łagodniejsze blaski. Tego dnia wyraźnie usłyszałem i rozróżniłem dwa głosy, kobiecy i męski. Niestety niczego nie mogłem zrozumieć. W końcu łagodna, pociągła twarz dziewczyny na oko trzydziestoletniej pochyliła się nad moją. Musiała zauważyć jakiś ruch w moich źrenicach bo rozwarła szeroko oczy i zaczęła głośno mówić, jakby w ekscytacji. Po chwili zjawił się obok niej niewiele starszy mężczyzna. Rozmawiali uśmiechając się od ucha do ucha. Od tego czasu, przychodzili codziennie i pochylali się nade mną. Miałem wrażenie, że prowadzą jakieś badania, że robią coś z moim ciałem, ale niczego nie czułem. Żyłem jednak, co dziwiło mnie niezmiernie. W końcu delikatne wibracje jakiegoś metalu, dały mi się odczuć na kończynach. Najpierw poczułem to na skórze nóg. Stopniowo na całym ciele. Nie mogłem jednak nawet o milimetr posunąć głowy.
……………………………………………………………………
*Emilia*
Emilia była bardzo zadowolona. Od dwóch tygodni obiekt zaczął wyraźnie reagować. Temperatura jego ciała się ustabilizowała. Wskaźniki pokazywały respond jego zakończeń nerwowych. Nie wiedziała czy mężczyzna słyszy cokolwiek. Starała się do niego mówić, stać na wysokości jego wzroku. Pokazywała kolory i widać było, że akcja jego serca się zmienia. Z niecierpliwością oczekiwała dalszych efektów. Wraz z Gerardem, zainstalowali oprogramowanie, które masowało i ćwiczyło jego mięśnie. Było to jakby oczekiwanie na narodziny dziecka, na zauważenie jego pierwszego najdrobniejszego ruchu. Była już znana na całym świecie. Informacja o odnalezieniu kapsuły z żywym organizmem, który przebywał tam bardzo długi czas obiegła świat. Instytut Badań Morskich i Kosmicznych, zaczął cieszyć się tak dużym zainteresowaniem, że właściwie jakiekolwiek instytucje go odwiedzały, nie były zainteresowane ani produkcją bursztynu, ani odzyskiwaniem wody, ani przerabianiem muszli i glonów na kosmetyki i lekarstwa. Wszystko to stało się drugoplanowe w oczekiwaniu jakby całego świata na ruch człowieka, który musiał przeżyć piekło na samym dnie morza. Inni naukowcy, pod przewodnictwem Gerarda dokładnie zbadali to, co ujawniła trąba protonowa. Wyglądało na to, że całe wieki temu kapsuła adamantowa wpadła w tę część dna morskiego, którą kilkaset lat wcześniej wypełniła czarna materia, za pewne w okresie wojen technologicznych, co wskazywało na wiek XXII. Jeśli wszystko co przewidywali okazałoby się prawdą mieli do czynienia z cudem, prawdziwym cudem czasu.
W końcu nadszedł ten dzień kiedy mężczyzna poruszył palcem. Jego serce zaczęło bić niesłychanie szybko. Po kilku godzinach poruszył następnym. W ciągu tygodnia był w stanie unieść całą rękę. Gerard i Emilia wiedzieli już, że mężczyzna ich słyszy, ale nie rozumie. Stworzyli więc program, który podłączony do jego mózgu emitował sygnały reprezentujące jego impulsy mózgowe. Program trenował jego narządy mowy i odpowiedzialną za nie część mózgu. Próbowali wiele uczynić by zrozumiał choć jedno ich zdanie. W końcu, gdy wyczerpali już wszystkie znane im języki, uciekli się do starożytnych. Był to szalony pomysł, ale wart wypróbowania. Zdawało się, że reaguje na starożytny europejsko-wschodni.
……………………………………………………………………
*Profesor*
Nie wiem czy to sen, ale słyszałem dziś swój własny rodowity język. Zadano mi pytania czy rozumiem, poruszyłem palcami na tak. Moje mięśnie wydają się znacznie bardziej gibkie. Mogę już otworzyć usta. Mam wrażenie jakby chrypy, która jeszcze nie pozwala mi mówić, ale już wydawać pewien dźwięk. Wiem już, że ludzie ci to naukowcy, Emilia i Gerard. Mówią, że ... coo ? XXXV?
……………………………………………………………………
*Emilia*
„Gerard, zrób coś. Stracił przytomność. Ciało wykazuje znamiona szoku!” – byłam przerażona myślą, że teraz, po tylu latach możemy stracić człowieka, który jest kluczem do wszystkiego.
„Robię Emilia, robię. Tellur, podaj 2 jednostki epimefryny C10H13NO3 ” – i tak. Człowiek wyraźnie aż cały podskoczył. Rozwarł szeroko oczy, serce biło nadzwyczaj szybko. Wziął wielki haust tlenu. Nie powinnam była mówić o czasie. Po co to zrobiłam. Przecież on jeszcze z niczego nie zdaje sobie sprawy.
„Nie mogę sobie wybaczyć. Nawet gdyby wybudził się ze śpiączki po 20 latach, ale on. Mamy go mamy, Gerard. Tellur, dzwoń do CAMK, natychmiast.” – zaczęłam mówić bez ładu i składu. W końcu. Ogarnęło mnie podniecenie, tyle czasu, tyle badań, tyle wysiłku nie może się zmarnować. W soczewce zobaczyłam, że profesor Dratti jest na linii.
„Profesorze, proszę natychmiast zjawić się u nas. Mamy przełom w projekcie Xinperor. Obiekt reaguje, zaczynamy wspomaganie aparatu fonacyjnego”. Wszystko działo się błyskawicznie. Stymulowana krtań, wiązadła, nasze sztucznie wstawione chrząstki -wszystko za kilka chwil powinno doprowadzić do dźwięku u tego człowieka.
„Emilio, słyszysz... Tellur, Tellur podgłośnij, umocnij, wprowadź kod C19 do tłumaczenia” Gerard był bliski zemdlenia z ekscytacji.
I wówczas stało się, nadeszła ta chwila. Mężczyzna, który był dla nas tak ważny przez te wszystkie lata, a przecież zupełnie nam obcy w końcu przemówił:
„Ja. Ja , gdzie ja jestem” – powiedział. Tłumaczenie wyświetliło się im w soczewkach, ale rozłączyli je zaraz. Przez taki czas oczekiwania, nauczyli się perfekcyjnie staroeuropejskiego.
„Wszystko w porządku, jesteś cały, jesteś bezpieczny. Nazywam się Emilia, to mój mąż Gerard. Niczym się nie przejmuj, opiekujemy się tobą w Instytucie odkąd twoją kapsułę wyrzuciła z dołu próżni trąba protonowa.” – powiedziałam miękko, starając się mówić wyraźnie i stać tak, by mnie jak najlepiej widział. Choć mógł ruszać już kończynami i obracać głowę, nie było mowy o jakimkolwiek innym wysiłku.
„Czy możesz nam powiedzieć jak się nazywasz? Przez te wszystkie lata, nazywaliśmy cię Xinperor, to od gwiazdy, która wywołała tak silne pole magnetyczne, że protony przetrzebiły morze, w którym się znajdowałeś. Siedzieliśmy na brzegu, byliśmy świadkami. Zabraliśmy cię do instytutu i cóż. Właściwie jesteś naszym pupilem.” – Gerard uśmiechnął się, nie chciał mówić, że to dzięki temu mężczyźnie i niebywałemu szczęściu, mamy pracę, sławę i coś co uwielbiamy robić. I możemy robić to razem, od 20 lat.
„Jestem profesor Douglas Maciena. Ale. Ile czasu tam byłem chcę wiedzieć wszystko. Proszę wytłumaczcie, jak to, jak to możliwe że to XXXV wiek. Co się stało. Ja przecież. Ja, ja pochodzę z wieku XXII! Byłem na eskapadzie. Po wojnie, po wojnie technokratów. Cały świat stał w płomieniach. Ludzie, oni użyli wszystkiego przeciwko sobie. Były ogromne straty, świat który znałem, zupełnie przestał istnieć. Morza się połączyły, zostały wysepki. Broń jądrowa rozsadziła niektóre kontynentu. Niewielu to wszystko przeżyło. ”
„A więc jesteś świadkiem wojny technologicznej. Wiesz, o tym się uczymy, ale już prawie żadne ślady nie pozostały po tamtych cywilizacjach. Jesteśmy potomkami tych, którzy wzięli co zostało i zupełnie odeszli od ogłupienia, od masywnych bloków, wiesz mamy domy które obracają się względem słońca, niezbyt chętnie używamy technologii do zabawy, jest tyle potrzebniejszych i tyle ciekawszych rzeczy. Tyle natury. Odbudowaliśmy to. Więc co się stało ” – poczułam, że mam potrzebę wydania jakiegoś słowotoku.
„Świat stał w ogniu. Byłem naukowcem. Pracowałem wraz z moim przyjacielem doktorem Avane'e. Zajmowaliśmy się badaniami nad organizmami morskimi, znajdującymi się u wybrzeży tego, co było kiedyś Morzem Bałtyckim, wirkami. To takie płazińce, które żyły na ziemi miliony lat. Zdobyliśmy tylko cztery. Wirki miały też możliwość przeistaczania się ze stadium dojrzałych, do fazy niedojrzałej. Tak w kółko. Taki cykl trwał miliony lat, więc doszliśmy do wniosku, że to recepta na nieśmiertelność. Dodatkowo, badaliśmy skuteczność morskich żółwi i małż, które również wykazywały się długowiecznością. Zbudowaliśmy w tym celu specjalny statek – laboratorium, biedna Vessla. Wszystko trwało 30 lat. Niestety, w końcu na świecie wybuchła wojna. Ludzie atakowali się przez cyberświat, w odpowiedzi były ataki jądrowe. Wszystko poszło o słodką wodę, na świecie zabrakło wody, a nie mogliśmy jej pozyskać znikąd. ”
„Tak, teraz mamy pewne złoża na Marsie.” – wtrącił Gerard.
„Co, możemy dolecieć na Marsa” – Douglas był w szoku.
„Jeszcze wiele rzeczy cię zdziwi. Tak możemy, ale traktujemy tę planetę, właśnie jako zbiornik wodny. Woda zebrała się tam kilkaset lat temu, po jednej z wielu meteorytowych burz naszego kosmosu” – wytłumaczyłam – „ale proszę, mów dalej”.
„Poszło więc o wodę. Były supermocarstwa. Każdy kontynent miał swoje. Była tez wojna danych, dane to było coś co nas otaczało, zjadało. Technologia w każdym milimetrze, ludzie głupieli, przestali wychodzić z domu, przestali jeść, wszystko działo się w świecie wirtualnym, wszystko na usługach. Pieniądze istniały tylko w przestrzeni wirtualnej i przesyłane były tyloma strumieniami, że ich kradzieże były nagminne. W końcu utworzył się front Konwencjów. Ludzi, którzy mili dość tej jednej wielkiej pogoni z bronią. Jednakże i oni, zaczęli napadać ludzi. Uciekliśmy przed nimi na naszą Vesslę. Mieliśmy trochę broni ultradźwiękowej. I tam w spokoju prowadziliśmy badania. Aż któregoś dnia nastąpił chyba atak biologiczny. Jedyne co pamiętam, to fakt, że mój organizm stracił ciepło i upadłem. Coś musiało mnie dopaść już gdy wyszedłem na chwilę na pokład. Avane’e trzymał się lepiej. Zaczął czuć lekkie zimno, ale to ja mdlałem. Mieliśmy strzykawki z adrenaliną w razie czego. Zdążył dać mi potężny zastrzyk i zaczął wciągać do kapsuły. Mieliśmy ją jako zdobycz w jednej z walk. Adamantowa, chyba jedyna jaka została. Przetrwała tylko w naszym klimacie, na morzu. Kapsuła miała służyć za schron w razie ataku jądrowego. Adrenalina zaczęła działaś wczołgałem się do środka. Ale Avane’e chciał koniecznie zabrać wirki. To było jego życie, to była jego praca. Były dla niego tak cenne jak jego własne życie. Potem usłyszałem już tylko huk. Kapsuła się zatrzasnęła. Zemdlałem. Avane’e został.” – Douglasem wstrząsnął jakiś spazm, na to wspomnienie. Ale miał wiele pytań. Emocje się w nim kotłowały. Kontynuował: „Ale, jak to się stało że tu jestem. Jak mogłem przeżyć ponad tysiąc lat? Jak to jest że jeszcze tu jestem? Że mówię. Przecież. To nie, tak nie może być naprawdę”. – takie pytania cisnęły mi się na usta przez ostatnie 20 lat. Z Gerardem, poświęciliśmy niezliczone ilości godzin na rozmowy, badania, konsultacje ze specjalistami CAMK (Centralna Agencja Morsko Kosmiczna). Morze, tak wielkie, powiększone przez tyle wieków, miało niesamowite oddziaływanie na gwiazdy tuż nad nim. A te gwiazdy, które tak samo jak zbiorniki wodne, zbudowane są z wodoru swoim polem grawitacyjnym, od czasu do czasu wywołują ciągi protonowe. To, że Douglas żyje, zawdzięczać trzeba by gwieździe Xinperor.
„Gerard, może ty to wyjaśnisz profesorowi bardziej naukowo?” – zapytałam.
„Dobrze, więc, profesorze. W momencie w którym znaleźliśmy pana kapsułę, a nasze komputery od wielu wielu lat, wykazywały obecność adamantium w tej sferze , zwanej przez nas strefą 0. ”
„Pomału, dlaczego strefą zero?” – przerwał Douglas.
„Ponieważ, z jednej strony wiedzieliśmy że tam coś jest, coś starożytnego. Z drugiej, nie mogliśmy się tam w żaden sposób. Widzi pan, dookoła kapsuły zostało zassane przez prąd protonowy, lub nawet czarną materię, powietrze i w ogóle, wytworzyła się tam próżna. W kapsule zaś były ślady wody morskiej z solą, która miała działanie na pana ciało w sposób... cóż...” – Gerard nie był pewien jak to sformułować, ale profesor chyba wiedział:
„Zasuszający? Czyli wszystkie moje mięśnie, moje ciało, wszystko zastygło, przestało się rozwijać, zostało zmarynowane...” – mówił dziwnym głosem. Ale cóż, niecodziennie człowiek dowiaduje się, że był zmarynowany.
„Mniej więcej” – dodałam – „Wydaje nam się, że jedynym wytłumaczeniem dlaczego pan jeszcze żyje, jest fakt, że w adrenalinie, którą panu podał doktor Avane’e – znajdowały się ślady nieznanej substancji, która zahamowała wszystkie procesy w pana organizmie, ale żadnego nie zniszczyła”
„Avane’e, a niech cię wszyscy diabli. Teraz wszystko jasne. Ostatniej nocy, kiedy się widzieliśmy, Avane’e wcale nie skręcał papierosów. Dodał substancję odzyskaną z wirków do adrenaliny. I jestem pewien, że to dlatego miałem zawroty głowy. Potraktował mnie jak szczura eksperymentalnego, jeszcze zanim wstrzyknął mi dawkę! A niech go.” –zaczął się śmiać i krzyczeć jednocześnie Douglas.
„Widzisz, dzięki chytrości i całkowitej manii uzyskania odpowiedzi na pytania o nieśmiertelność, uratował ci życie” – zamyślił się Gerard.
„Ale, czy wy, po tylu tysiącach lat, jeszcze nie odkryliście nic, co pomogłoby człowiekowi stać się niezniszczalnym” – zapytał nagle nieco zawiedziony Douglas – „wyobrażałem sobie, że w przyszłości wszyscy będą zdrowi i wręcz nieśmiertelni”
„Do naszych czasów nie przetrwały wirki. Robiliśmy badania jedynie na skorupach żółwi morskich i małży, tak jak pan profesorze. Mamy pewne efekty. Ludzie żyją teraz średnio 200-300 lat. To dlatego, my wciąż wydajemy się tacy młodzi.” – roześmiałam się – „Możemy zastępować wiele części ciała technologią, oczy mogą widzieć, uszy słyszeć, serce bić, ale nic nie daje nieśmiertelności. Naszego mózgu nie da się nagle zastąpić. Nie da się tak ustawić wszystkich mechanizmów by działały jak człowiek. Nie budujemy sztucznych ludzi, jesteśmy mądrzejsi niż cywilizacje XXII wieku. Czytamy literaturę, dzieci bawią się, spotykamy się z ludźmi i rozmawiamy – udoskonaliliśmy możliwości przemieszczania się. Mamy zaawansowane komputery i sprzęty, nawet jak widzisz, teraz Tellur305 stabilizuje twoje ciało...” – widziałam, że profesor chce coś powiedzieć.
„Tellur był już za naszych czasów, ale nie tak udoskonalony” – profesor leżał z otwartymi ustami. Ciężko oddychał, ale pokazał ręką żeby mówić dalej.
„Ale nie jest to kwintesencja życia. Przefiltrowaliśmy wodę, mamy piękne lasy, bogate w zwierzęta i rośliny. Nie mamy zgubnych nawyków, mamy wolności, ale i wspólne prawo. Mamy naukowców, a nie mam urzędników. Nie jest najgorzej”- dodał Gerard.
Spojrzeliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że należy dać czas Douglasowi na odpoczynek. Rozmowa męczyła go.
Zaraz miał przyjechać ktoś z CAMK. Wyszliśmy na korytarz, Gerard mnie przytulił. Oto dzień, w którym wreszcie będziemy wiedzieli co było przed nami. Chociaż czy to aż tak ważne. My z Gerardem patrzymy w przyszłość z nadzieją. Patrzę, jako człowiek, który wie, że „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”.



W pajęczynie władzy



Obrysowała usta czerwoną kredką. Makijaż można było uznać za gotowy. Z głośników drogiej mini-wieży dobiegała rytmiczna piosenka „Meneater”. Zatrzepotała świeżo podkręconymi rzęsami.  Podśpiewując „uciekaj chłopcze, ona cię pożre” ,uśmiechnęła się słodko do swojego wypielęgnowanego odbicia. Wiedziała, ze może grać na ludzkich uczuciach. Jest kobietą.  Może wszystko! Czymże jest mężczyzna, jeśli nie inteligentnym ssakiem, nad którym przyszło jej panować?! Interesowały ją wyłącznie pieniądze, które dziś zarobi.W tym czasie on kończył przemowę. Dobiegał go niemiły zapach tłumu. Ostatni raz spojrzał na Rolex’a. Obowiązkowe pół godziny minęło. Prawie błogosławiąc gestem pożegnał tłuszczę obcych mu, wrogo nastawionych, niestety inteligentnych ludzi w bieli. Czuł władzę nad ich czasem, nad tym, że nie zjedzą dziś odgrzewanego obiadu, bo był łaskaw pozwolić sobie na punktualność.Skinął na szofera, który zgodnie z jego życzeniem był  „dyspozycyjny”, przygotowany na każda możliwość, a przy tym dyskretny. Jadąc do swego pałacu delektował się wygodą, kosztującą prawdopodobnie tyle, ile wynoszą dotacje dla rolnictwa. Światła ulicznych latarni biegały po jego wypielęgnowanej, odmłodzonej przez kilku stylistów twarzy. Myślał o tym, jak miła będzie noc. Wszystko zaplanował wcześniej. Przepiękna, gotowa na wszystko kobieta spełni za jego jedno słowo wszystkie oczekiwania. Najważniejsza jest dyskrecja.Odprowadzony przez ochroniarzy udał się do gabinetu. Nie wszedł jednak do obszernej sypialni. Otworzył zamaskowane lustrem drzwi, które były przywilejem nielicznych „grubych ryb”. Skorzystał z przejścia do swojego prywatnego garażu. Kwadrans później wysiadł z czarnego  Chryslera i udał się bocznym wejściem do motelowego pokoju, w którym nikt o nic nie pytał. Władza nad życiem zagubionych jednostek, które potrzebowały protekcji, dawała mu poczucie błogiej mocy.  Wszedł do sypialni, nastrojowe świece ukazywały zarys kobiecego ciała na szerokim, krwistoczerwonym łożu.Ona nie miała zwyczaju zwlekać ze swoim zadaniem, nawet na pierwszym spotkaniu z Kimś Ważnym. I tym razem nie złamała swojej reguły. Wprawnym ruchem od razu odpięła zamek przy spódnicy. W tle ? słychać było smętne, romantyczne nuty Beatlesów. Powietrze było gorące, gęste i ciężkie od zapach unoszących się wokół perfum.Ostrze strzykawki głęboko zatonęło w tętnicy. Arszenik przenikał powoli do każdej komórki mózgu. Ciało powoli osunęło się na podłogę, bez jednego jęku. Eleganckie damskie rękawiczki miękko zacisnęły się na klamce. Jak widmo, w nocnej mgle rozpłynął się cień wysmukłej sylwetki. Nawet rytmiczny stukot oddalających się bucików nie sugerował, że kobieta podążająca do swojego eleganckiego mieszkania przed momentem wykonała swoje kolejne zlecenie.Gdzieś na drugiej półkuli, ciemnowłosy mężczyzna odebrał telefon.-Nawet nad swoim życiem nie ma już władzy, czekam na drugi przelew- mówił stanowczy kobiecy głos.-Dobrze się spisałaś, będziemy o tym pamiętać, jako jego następcy. Minutę później brunet wołał do stojącego obok mężczyzny:- Lecimy, po drodze trzeba będzie tylko ukrócić życiową kadencję pewnej niewygodnej damy, która nie myślała, że nawet ona ma nad sobą władzę. 


Do stacji -Przeszłość Główna

Deszcz dzwonił o szyby niczym w artystycznych filmach. Tak sobie pomyślała Blanka. Szkoda tylko, że akurat nie znajdowała się na seansie jakiegoś ckliwego dzieła kinematografii, a w pociągu. Kolejny raz w pociągu. Pociąg stanowił definicję życia Blanki, scenariusz, choreografię i scenę. A w nim była Blanka, manekin rzucony przez kogoś, udający że przyszedł tu sam i z własnej woli. Nie od zawsze tak było, rzecz jasna. Ale w ciągu ostatnich ośmiu lat, było właśnie tak, nie inaczej.
Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek sam sobie sterem i okrętem. Może i tak, ale należałoby dodać, że człowiek, istota niewiele wyżej odrastająca od ziemi niż jaszczurka - nie ma wpływu na sztormy, burze, usytuowanie skał, krę, wodorosty. Ani na tę siłę, która statek potrafi zepchnąć z wyznaczonego szlaku, ani na tę siłę, która potrafi wypalić dziury na jego pokładzie. Czasami, człowiek, ludzka istota mniejsza i słabsza niż byle jakie drzewo, nie może nawet przewidzieć, czy jego żagli nie  przegryzą nieproszone szczury, albo jakiś nierozgarnięty majtek. Jedyne co jest pewne, to że jeśli odbijesz od brzegu, to koniec. Klamka zapadła, kobyłka u płotu. Musisz żeglować i kropka, choćbyś był najmarniejszym statkiem na całym oceanie. Tak właśnie  Blanka myślała o sobie. 
Stare gumy w oknach popeerelowskiego pociągu przeciekały. Strużki mokrego, tak bardzo mokrego, że aż lepkiego deszczu, ściekały po ściankach przedziału. Najlepsze miejsce- nie ma co – pomyślała Blanka. Normalnie, można by dodać, że pomyślała z wściekłością. Jednak Blanka nie przywiązała żadnych emocji do tych rozmyślań. Te lata tłuczenia się pociągami po Polsce sprawiły, że nic nie było w stanie jej zaskoczyć. A niechby nawet się spóźnił dwie godziny. Niechby w jakiejś małej pipidówce pomiędzy Toruniem a Kutnem kazali jej wysiadać i czekać na autobus. Niechby okna wybijały dzieciaki. Nic. Żadnych emocji. Z jednej strony, Blanka uważała że to całkiem dobrze, pozostawać bez emocji. Człowiek się czuje taki ponad. Ponad tym, ponad tymi ludźmi, którzy w przedziale klną na koleje, wydzwaniają do męża, dziecka, dziewczyny, szefa i Bóg wie kogo. Ponad tym wszystkim, wywyższony i godny. Chociaż to tylko głupia podróż z punktu A do punktu B, z B do A, którego za miesiąc, tydzień albo już jutro w ogóle może nie być na powierzchni ziemi a tym bardziej- na mapie.  Podróż jedna z wielu. I śmiać się chce, że praca w terenie, poza biurkiem jest zawsze reklamowana możliwością ciągłych zmian, dalekich podróży i przygód. No jasne. Tylko małym druczkiem nigdzie nie piszą, że po jakimś czasie każda praca staje się monotonna. Po jakimś czasie, każda podróż wydaje się gubić swój cel. 
Sprawa braku tych emocji, miała jednakże jeszcze jedną stronę. Już tę gorszą, naturalnie.  Powodowała bowiem, że czas przejazdu, wolnego jak sto tysięcy żółwi w korku, ciągnął  się niemiłosiernie, w ponurej i lepkiej, jak ten cholerny deszcz, nudzie. Wszystko już widziała, żadnych zaskoczeń. Każda rozmowa pasażerów, niezależnie od wieku, wymiarów i płci miała zakończenie przewidywalne jak to, że od poniedziałku do piątku w telewizji jest Moda na Sukces. Nuda. Nuda, nudnista. 
Przewidywalność i monotonia wprost proporcjonalnie odwrotna do tej, której chciałaby w swoim życiu. Blanka doszła do wniosku, że nie może nawet zapisać się do dentysty. Bo skąd niby miałaby wiedzieć, gdzie akurat będzie za miesiąc. I co akurat będzie robić. Pewne było to, że nic wielkiego i ważnego dla jej życia, a zwłaszcza nic interesującego. I pewne było to, że będzie to musiała zrobić, choćby się przykuła do bramy jakiegoś ministerstwa i zaparła.
A, no i jeszcze ten deszcz. Jesienny. Ale nie jak ten z piosenki, tylko brudny, lepki i zimny.
Zaduch w przedziale powodował, że Blanka ani nie mogła myśleć o niczym poważnym, ani zasnąć, ani nie spać. 7 obcych osób, ścieśnionych na tej małej, groteskowej powierzchni żelaznej puszki wagonu, przeszkadzało dziś Blance jak nigdy –a  do tego powinna się już była przyzwyczaić. Jadąc co kilka dni tą samą polską koleją, trasami- obecnie mozolnie i leniwie restrukty, restrukturu, restrukturyzowanymi, czy jak to się tam pisze na tablicach unii europejskiej, powinna przecież się już przyzwyczaić. Zawsze pociąg świątek, piątek,  Dworzec Centralny, linia TLK, nie mylić z IC, ECC, WKD, Regio i SKM (TLK- bo najtańsza). Z powrotem – niedziela, czasem wtorek, Dworzec Różny, byle z TLK (bo najtaniej). I zawsze ta rzesza ludzi. Niby różnych, ale ciągle takich samych. A to babka w odwiedziny do syna. A to w podróży służbowej z iPadem, iPodem, iMac-iem i prawdopodobnie iMózgiem. A to na koncert, z koncertu, z poboru, imprezy, urodzin, pogrzebu, i ble ble ble. Wiecznie to samo.
Dobrze, że chociaż wzięła tę małą, granatową torbę. Z dużym bagażem to człowieka mógłby jasny szlag trafić. Rozpychają się ci z Okęcia. Gdzie ci ludzie latają, to ciężko stwierdzić. Blanka wyobrażała sobie, że w takiej torbie, jaką ten facet z siedzenia po środku, wtaszczył na górę, to musiał chyba pralkę przewozić, albo wielbłąda. Przynajmniej ona by tam wielbłąda zmieściła. Gdyby oczywiście miała możliwość mieć wielbłąda. To kuriozalne, ale jakoś nigdy nawet nie miała chomika. A tak się jej zdawało, że wielbłąd mógłby to być całkiem ciekawy towarzysz podróży. A przynajmniej niewymagający. Nie to co ludzie.
A ta Cyganka, co zapobiegawczo zajęła sobie miejsce przy drzwiach? Dwie wielkie torby, takie typowe torby, jakie oni wszyscy mają na bazarach. A w środku mydło i powidło i co tam jeszcze się udało wziąć. Mydło i powidło. Tak Blanka miała w zwyczaju odpowiadać, kiedy ktoś ją pytał co robi. To i tamto. Czasem tu pojedzie, czasem tam. A jaki zawód ? Tak miały w zwyczaju pytać rozliczne ciotki klotki, wujki i przygodnie poznani nieznajomi. Żeby uniknąć rozlicznych tłumaczeń, że dla tego zawodu nazwy jeszcze nie ma, ale kiedyś będzie, albo i nie, że to wolny zawód, rzecz jasna, ale trochę zniewalający, mówiła po prostu, że „dziennikarzy” trochę i już. De facto jej zawód też był wolny. No cóż, związana fałszywymi kontraktami, umowami, rozmowami – prawie bez urlopu, ale  zawód wolny, nie ma co. No i przeżyć się za te grosze da. 
Blanka miała tylko małą tradycyjną torbę weekendową. Wnętrze zawsze w tym samym składzie. W stronę „do”: poskładane w kostkę dwie bluzki z krótkim rękawkiem (w krypto kręgach nazywane T-shirtami), elegancko złożone jeansy czarne par jedna. Sukienka i szpilki „w razie czego”. Pod tym wszystkim, uprasowane coś do spania. A jeszcze pod nimi, czyli na samiusieńkim dnie, wciśnięta w kąt, róg i kant – bielizna. No i kosmetyki, na wierzchu. Kosmetyki, nadmienić wypada – zestaw wyjazdowy, skrócony: aerozol, triklosan, EdP, glikol propylenowy i thimerosal – w różnych opakowaniach. W drodze „z”: wszystko to samo tylko pogniecione, zmiętoszone i upchnięte. No i w obie strony: mała torebka podręczna z książką, portfelem i telefonem, pakowane w tej kolejności. I to wszystko.
Wszystko zaś przyda się tam, tym razem tam – znaczy Gdańsk. Zawsze tam, to gdzie indziej, ale dzisiaj tam to właśnie tam. W podróży do Gdańska, Blanka sobie myśli, że  jak zawsze ma pecha- jechać w przedziale z jakąś parką. Migdali to się, aż serce się kraje. Bo co taki biedny, głupi, zakochany może. Miłość  jak choroba – otępia, osłabia, aż przechodzi, albo nie. Ale do grobu zawsze przybliża. I zawsze kłuje, świdruje, boli tak, że nawet Apap zmieszany z Ibumem, ba, nawet Ketanol Forte nie pomaga.
A ta parka, co to akurat naprzeciwko Blanki siedzi, chociaż właściwie nie siedzi spokojnie tylko się kręci, wierci, przekręca, wykręca i co najgorsze – nakręca. Od razu widać, że tradycyjna parka, rodem z Freuda. On - głowa tego dwugłowego stwora –przy oknie. Ha. I dobrze mu tak, dobrze. Lepki deszcz, spływa mu tam pewnie po karku (niewidocznym dla gołego oka, ale wedle teorii anatomicznych – obecnym z tyłu, pomiędzy głową a niewygodnym oparciem siedziska). Ona- pomiędzy nim, a facetem (tym z torbą z wielbłądem), ściśnięta, ale tylko w połowie. Druga połowa  (ta w 2 miejscach wypukła) zatopiona w jej drugiej połówce (bądź co bądź też wypukłej).  I szczebioczą, jakby co dopiero poznali się na imprezie, gdzie wedle Blanki przypuszczeń, w istocie się poznali. A przynajmniej poznali tak, jak się poznać mogą ci, których zmysły poznawcze są zaburzone pod wpływem kolorowych metanolów i wiecznego pędu biologicznego. 
Nuda w każdym razie, jak najnudniejsza. Naprzeciwko Cyganki- śpiąca jegomościni, kątem oka zauważyła Blanka. I dobrze, że śpi. Taka to, jakby się obudziła, to od razu musi opowiadać o synku, maminsynku, wnuczce, sąsiadce, sąsiadce synowej i  samej synowej, co to jej nie stać na opiekunkę, bo one teraz sobie życzą 1500 za miesiąc, więc musi dziecko posyłać do przedszkola. To chodzi o to ekologiczne na Wawrze, co to było w zeszłym tygodniu na TVN-ie w śniadaniu na pytanie. 
Blanka miała, apropo’s, okazję (wątpliwą przyjemność) popracować kilkaset razy z dziennikarzami, chociaż dziennikarzem, wbrew temu co mówiła ciotkom klotkom, nie była. Dziennikarzami różnistymi, choć właściwie- nie. Wszyscy oni są raczej- jednakowi. Ambitni, nigdy nie mają czasu, egocentryczni, mili i niemili za razem. Ludzie sukcesu, pełni bliżej nie identyfikowalnych żądz. Tylko jednego im Blanka zazdrościła – że mają swój port. Biegają za reportażami, jeżdżą, lecą, kręcą, ale zawsze na koniec zlecenia- ta spokojna przystań – studio, montaż, skład, nagranie. A ona? Sama sobie okrętem, ale bez portu. Czasami ludzie, co jest absurdalne, zazdrościli jej portu, który dość mylnie interpretowali. Że niby powinna się cieszyć, bo przecież ma jakieś mieszkanko (wynajęte), jakiś dach nad głową (cienki), pod który sobie wraca (rzadko). Może i była w tym część prawdy, że to jakiś pomost, molo albo dok. Ale na pewno nie był to dom. Bo, czy można domem nazwać miejsce, gdzie się tylko śpi, kąpie i nie je. Gdzie się przebywa tylko czasami od północy do poranku, jeśli jest na to zgoda z góry ? Wątpliwe. I jeszcze to ani własne, ani umeblowane, ani nikt tam na nikogo nie czeka, ani się tam z przyjemnością nie wraca. Taki dziennikarz, to zawsze ma jakiś dom. Zawsze kiedy Blanka rozmawia z jakimś dziennikarzem, a raczej kiedy grają przed sobą obopólne zainteresowanie, ktoś bliski tego dziennikarza albo znajomy dzwoni i mówi, że czeka. Dlatego dziennikarz zawsze się spieszy. To dziwne, bo Blanka też.
Obok jegomościni, siedzi jakiś ciemny typek, ale bardziej pasowałoby stwierdzenie „wisi”. Wysoki, włosy czarne, przyklejone do twarzy, wiszą z góry na dół. W uszach  wiszą słuchawki, a raczej słuchawy z wiszącym kablem. Na bluzie, która też jakoś tak na nim wisi,, jakieś napisy, cekiny, albo i nity. Taki tam sezonowy wyznawca szatana. Nuda. Nuda najbanalniejsza. No i ten facet obok. Widać, że służbowo, że wyjeżdża, na krótko. Obrączka złota, z pięć lat małżeństwa, córka, syn, teściowa i kochanka. Siłownia, solarium, pomada na włosach, przystojny ale zupełnie zwyczajnie. Nuuu – da, da.
No i Blanka. Co chwila w trasie. Gdyby tak chociaż można przelecieć, tę trasę rzecz jasna, albo przepłynąć. Cokolwiek, byle zamordować tę wredną, niepojętą monotonię podróży. Ale nie, na lot to trzeba mieć pieniądze, a i stalowe nerwy i dobry zawód i dobry powód. Tak mówią w pociągach, kiedy się chwalą tymi podróżami, że to z Kenii, Irlandii, Rzymu wraca i że te loty to takie męczące, a zawsze takie na odwal- jak koleje (polskie ma się rozumieć). Bo panie, jak się niemiecką koleją jedzie, to aż zatyka, tak szybko i żadnego problemu. A to, że tam czasem wyzywają polaczków, a co to takiego, człowiek przyzwyczajony, wszędzie wyzywają, to co to za różnica. A komfort – działa , jakby to powiedział Załucki. Wie pan, a Załucki to w ogóle do mojej ciotki kiedyś przyjeżdżał i te de i te pe i te be. I te en–  nuda.
Blanka lubiła Załuckiego. Wesoły człowiek, miłe wiersze i bardzo zabawne. Niestety nie znała nikogo kto by go też lubił i z kim można by się pośmiać z jego subtelnych żartów. Ogólnie, Blanka nie znała nikogo z kim można by było się pośmiać, popłakać, popleść bzdury, wpaść w dyskurs, zjeść albo wypić i milczeć. Kiedyś, dawno temu, Blanka miała jeszcze nadzieję, że znajdzie przyjaciół. Na studiach, albo w pracy, albo po pracy. Niestety mimo, iż miała kilkaset numerów telefonów, codziennie kilka maili do wysłania, spotkań do odpękania, żadna z rozmów nie była dla niej przyjemnością. Zawodowo -setki kontaktów , prywatnie – żadnych. 
Nie wie pan kiedy Gdańsk? Jeszcze pięć godzin i będzie. I z czego się tu cieszyć, zauważyła Blanka w myślach, oczywiście - jakby tylko odpowiedzieć takim pasażerom na głos, to od razu się zaczyna zdanie takie, zdanie inne i kłótnia gotowa. A taki przedział kłócący- to już pożal się Boże, afera. I spać się nie da i nie spać też nie. Dlatego Blanka odpowiadała, ale w myślach i to samej sobie- jak zawsze. Gdańsk Blanka znała jak własną kieszeń. Wąskie uliczki, Brama Zielona, Złota, zardzewiała, krótkie uliczki, Długa, Motława, przystań i sklepy z bursztynem i imitacją. Piękne kamieniczki, to prawda, chociaż - ostentacyjnie niemieckie. Ale piękne. Dawno temu, Blanka miała tu nawet znajomych. Takich prawdziwych, jak na jej realia. Takich, z którymi rozmawiała i nawet raz czy dwa gdzieś wyszła. Każdy kiedyś  musi zmienić otoczenie, wyrosnąć i zarosnąć. Może to nawet lepiej. 
Wczoraj, kiedy Blanka dowiedziała się z maila, że jedzie właśnie do Gdańska, zaświtała jej myśl, żeby spróbować odmówić. Żeby nie być wystawioną na pokuszenie, na to, że niechciana myśl zacznie się kłębić w jej umyśle. Zacznie go zniewalać, zakuwać w kajdany. A to rzutowałoby na zlecenie. Ale nie mogła odmówić. Nie było takiej możliwości i to dlatego, że tak właśnie wtedy, dawno temu sobie postanowiła. Chociaż postanawiała teoretycznie zupełnie coś innego. Więc już wiedziała, że jak tylko zobaczy pierwsze ceglane budynki, widoczne od strony Tczewa, zapragnie odwiedzić miejsce, w którym kiedyś bywała. Trochę daleko od Gdańska, ale Gdańsk to już to. To już to miejsce, to już ten region, który ktoś kiedyś nazwał -  przeszłością. Wiedziała, że myśl o byciu tam, daleko od Gdańska, ale zawsze bliżej niż z Krakowa, albo z  Kielc, będzie ją po raz pierwszy od kilkunastu lat, prześladować. Miejsce to, tak upragnione i jednocześnie tak bardzo znienawidzone, wyznaczał długi wąwóz, ciągnący się wzdłuż morza, niedaleko Władysławowa. Piękna, przepiękna okolica. Bez turystów, wolna, orzeźwiająca i spokojna. Tam, w jakimś innym, poprzednim, zapomnianym życiu,  odbywała długie spacery. A może to było w jakichś baśniach albo sennych marzeniach? Tak odległe, że nierealne. Ale nie, to nie mógł być sen czy koszmar, wymysł ani opowiadanie, ponieważ to tam podejmowała wszystkie decyzje, które w dziwnym zbiegu okoliczności zaprowadziły ją aż do tego pociągu, tu i teraz, dzisiaj w tym ubraniu i w tej podróży.
Wspomnienie tego miejsca, Blanka od wczoraj starała się zagłuszyć. Nie myślała też o nim w pociągu, aż do teraz, cholera jasna. I teraz to koniec- wiedziała. Przez następne cztery godziny, w zatłoczonym pociągu Kraków Płaszów- Kołobrzeg,  wąwóz, ciepły piasek plaży i korony drzew, przez które słońce przedzierało się z klifu w dół, nie będą chciały zamazać się w pamięci.
I jeszcze ta sylwetka. Ten cień, który długą czarną smugą kładł się od brzegu plaży i kończył w wodzie, tuż przy linii pierwszych większych fal. Tuż tuż, przy jej własnym cieniu, dużo krótszym, płytszym i skierowanym dalej od słońca. Ciężko wymazać ten obraz z pamięci. Tak bolesny, że aż czasami słodki i przyjemny. Tak słodki, ciepły, że chciałoby się go uniknąć, wyminąć, przejść albo podeptać. 
Była wtedy dość młoda. Trochę młoda, ale nie za bardzo. On miał więcej lat i oleju w głowie, doświadczenia, wzrostu i pomysłów. Ufała mu i wiedziała, że może mu powierzyć wszystkie swoje troski, wszystkie decyzje, których sama nie umiała podjąć. Wiedziała, że nigdy by jej nie zawiódł, że była centrum jego świata i, że to nigdy by się nie zmieniło. Chciałaby, żeby spacery po wąwozie nigdy się nie kończyły. Żeby pływanie starym kutrem, który do połowy zatopiony był w piasku, i który trzeba było z oporem wyciągać we dwoje, nigdy nie trwało tylko dwie lub trzy godziny, ale do końca świata, do powtórnego chaosu, który złączyłby ich i morze i ziemię i niebo i piekło.
Ach, wąwóz. Dryfowanie kutrem przy samym brzegu, na leżąco. Z głową skierowaną do słońca. I te długie, ale jak pozornie krótkie, rozmowy o życiu, celach i bezcelowości decydowania. 
To tam postanowiła sobie, że musi wyjechać i być jak najdalej. I nigdy  nie wrócić i nigdy nie obejrzeć się za siebie. Uciec, zatracić się w pracy i nie marzyć, że mogło być inaczej.
Jeden ciepły, sierpniowy, a może już wrześniowy wieczór na kutrze. Ostatni, wryty w pamięć, zaważył na tym, gdzie i kim teraz jest. To ten wieczór zdecydował, że jest w pociągu Kraków Płaszów- Kołobrzeg, że nie ma nikogo, że nie ma celu ani spełnienia.  
Blanka ocknęła się z letargu tych wspomnień, jak ktoś, kto przed chwilą omdlał z bólu i budzi się by poczuć go jeszcze dotkliwiej. Kłucie i drżenie utwierdziło ją w przekonaniu, że została otwarta gorejąca rana, którą dotąd czuć było tylko przy dotknięciu. Nie bolało, gdy zajęta była życiem innych, obcych, szarych, jednolitych, nieznajomych, nic jej nie obchodzących. Mogła odmówić, nie przyjąć zlecenia nad morzem. Tak sobie pomyślała, natychmiast zaprzeczając. Jakżeby mogła odmówić  Jej praca była obowiązkiem, który musiała wykonać. Bo tak zdecydowała wtedy, w wąwozie na kutrze. Wtedy, kiedy prosto w oczy po raz ostatni skłamała jemu – cieniowi, rzuconemu prosto na jej twarz. Kiedy zapytał, czy zostanie, na zawsze i póki śmierć... 
To był początek. Pierwszy krok na trap masztowca, który niesie ją do dziś. Od tamtej pory codziennie, bez dnia przerwy, mówiła ludziom to, czego właśnie nie myślała. Kłamała bezczelnie i z całą odpowiedzialnością w sprawie słusznej lub niesłusznej, obiektywnej, subiektywnej, niewiadomej. Przy obcych- to takie proste jak życie, jak oddychanie. Naturalne i przyrodzone.
Teraz też, mogłaby Cygance powiedzieć, że tu wszyscy są tolerancyjni, żadnych uprzedzeń. Parce, że ich miłość jest głęboka i wieczna. Jegomościni, że to bardzo ciekawe co mówi. A panu od walizki z wielbłądem, że nikomu przecież ten bagaż nie zawadza. Tylko dlaczego skłamała wtedy, jemu?
 A może nie skłamała. Może wcale nie myślała na odwrót, tylko wierzyła we własne słowa, wypowiedziane jednym tchem, cichym, schrypniętym tchem raczej niż głosem.  Może skłamała tylko sobie, tylko raz. Następnego poranka, kiedy spakowała jedną walizkę, kupiła bilet, zmieniła numer i zdecydowała, że tak będzie lepiej. Że już nigdy nie wróci, nie potrzebuje, że to nie był cel jej życia, że gdyby inaczej... że bolałoby, raniło. 
Cudze życia są nieciekawe. Szare, nieistotne dla nikogo, cokolwiek ludzie albo dziennikarze o tym mówią. Tylko życie Blanki było ważne i to tylko dla niej samej i to tylko dawno temu, przed decyzją o porzuceniu tego życia. To co robiła, bez tożsamości, albo raczej z nadmiarem tożsamości, wyzuło ją z własnej duszy, emocji, pragnień. Pozbawiło celu jej podróż. Zamieniło każdą chwilę jej życia, a raczej – nie jej, a kogoś innego, jakiejś istoty, która myślała jej umysłem i korzystała z jej zmysłów – w obowiązek, którego nie można porzucić. Druga tożsamość, której nie można się pozbyć, z której nie można się wycofać i ta pierwsza- o której należy zapomnieć, skoro tak się zdecydowało dawno temu i skoro tak się zobowiązało nie przed szefostwem- ale przed sobą i przed Najjaśniejszą Rzeczpospolitą.
Jeszcze godzina (ale pewnie półtora), i pociąg dotrze na peron Gdańsk Główny. Trzeba będzie wysiąść i wyjść i dojść. A potem słuchać i udawać, mówić i dalej udawać i nie zastanawiać się nad niczym. A potem wsiąść w pociąg i wrócić i zostawić to, co się zostawiło tutaj dawno temu, na zawsze a może i nie. Wszyscy ludzie w tym przedziale, gdyby tylko mogli sobie wyobrazić, gdyby tylko wiedzieli cokolwiek – jednogłośnie orzekliby, że takiej jak Blanka to fajnie. Każde z nich, powiedziałoby jak to musi ciężko żyć. Blanka pomyślałaby wtedy sobie, że przecież życie obowiązkiem nie jest. O tym była przekonana. 
Deszcz jakby przestał padać. Strużki mokre i lepkie nie spływały już po siedzeniu. Teraz tylko drobne kropelki na szybie odrywał pęd pociągu, wiatr a może i jakiś Bóg. Jakie podobne te krople do niej samej i do każdego kto siedzi w tym przedziale. Nic nie znaczące. Przed chwilą spadły, potrzęsły się chwilę i już coś je pcha dalej, odrywa, przenosi, wrzuca we wspólną kałużę, nie wiadomo gdzie. 
Tego ją nauczyli kiedy poddawali ją próbom. Dokładnie pamiętała słowa swojego opiekuna, kiedy już wiedziała, że tak, że ma szansę żyć tak, żeby nie myśleć i nie pamiętać, i nawet bać się przypomnieć sobie - że było się kimś innym. Powiedział jej wtedy, że jeśli się zdecyduje to musi pamiętać o jednym. Kłamstwa, zdrady, udawanie, wieczny, całodobowy teatr to nic. Ale jeśli już powie tak, święte, którego ani śmierć ani wolna wola ani Bóg nawet nie może unieważnić, to ma sobie wbić w mózg, jak najgłębiej, gorącym żelazem wypalić świadomość, że teraz jej życie nie będzie dla nich wiele warte, ani dla niej żyć nie będzie żadną koniecznością, od teraz  Navigare necesse est. Necesse. 
A więc Gdańsk, może nie tylko dziś, może za tydzień znów. Bez emocji, bez rozmyślań, bez niechęci. Choćby nie wiem jak bolało, choćby przypominało, wąwóz, cień, obietnicę, siebie-Navigare necesse est.







Czarny diament





Minęła godzina 13:00. Niedziela, 20 stycznia 2013 roku. Informacje Radia Piła. O godz. 10:00 z Zalewu Koszyckiego wyłowiono zwłoki młodej kobiety. Na razie nie wiadomo co było przyczyną zgonu. Policja apeluje o pomoc w ustaleniu tożsamości kobiety. Blondynka, 167 cm wzrostu, oczy niebieskie, włosy blond lat około 25. Miała na sobie długą białą suknię. Jeśli ktokolwiek może udzielić informacji na temat zmarłej, proszony jest o zgłoszenie się na Komendę Powiatową Policji w...” W tym momencie jej samochodowe radio zgubiło zasięg. „I dobrze” – pomyślała wściekła. Był to bowiem znak, że jest już niedaleko poligonu. Wszystko potoczyło się za szybko, chociaż rozplanowała każdy ruch, każdy krok. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki na chwilę jej czujność nie została uśpiona. Była tak blisko. Wciąż jednak wierzyła, że ma szansę coś naprawić.
**
-Panie komisarzu. Spojrzy pan na tę furę.
Na komisariacie komisarz Frankowski i aspirant Podlaszczak rozmawiali o Lincolnie Navigatorze. Prezesa Zakrzewskiego, który będzie kandydował na burmistrza. Jatka medialna pomiędzy nim, za burmistrzem Gładyszem była tematem nr 1.
-No, nawet jak na politykę to pióra się sypią niemiłosiernie.
-Nic dziwnego. Z nimi to dość długa historia, ale w sumie. Warto, żebyś się trochę wtajemniczył w ich stosunki. Od kiedy dostałem ten telefon z CBŚ, że ktoś od nich będzie się tu kręcił i w sprawie jakiejś grupy przestępczej, od razu stwierdziłem, że musi chodzić o któregoś z nich. 
-Pieniądze albo władza?
-Podlaszczak. Te twoje metafory czasami mnie do szału doprowadzają. To jasne, że obaj mają i to i to. W każdym razie, kiedy „pan prezes” Zakrzewski wrócił do Piły jakoś w ’79 miał powody być wściekły na Gładysza. Jego narzeczona przepadła z częścią jego pieniędzy. Dawni przyjaciele się od niego odwrócili, Z plotek dowiedział się, że jego narzeczona Anna Szedziak, koleżanka z podwórka miała romans z naszym obecnym burmistrzem Gładyszem. 
-No to musiało być ze 30 lat temu. 
-Gładysz nie bardzo chciał z Zakrzewskim gadać. Przy pierwszej okazji, gdy na siebie wpadli, pobili się tak, że milicjantowi, który ich rozdzielał rozkwasili nos. W końcu trafili na dołek, nie wiem tylko, czemu nie ma tego w papierach. Gładysz oskarżał Zakrzewskiego o zdradę kraju. Z kolei, Zakrzewski wyzywał Gładysza od sukinsynów, złodziei żon, i innych takich. Jeden po drugim jechał. Zakrzewski twierdził, że Gładysz go wrabia w donoszenie, żeby usprawiedliwić to, że ukradł jego kobietę. 
-I jak to bywa, przez piękną Helenę zapanowała między nimi śmiertelna wojna i nienawiść. 
-Co ty ... A zresztą, mniej więcej tak. Zakrzewski wyjechał z Piły na kilka lat. Wrócił w okolicach stanu wojennego. Widocznie był w NRD zanim zamknięto granice. Gładysz w stanie wojennym był działaczem „S”. Zakonspirował się lepiej niż kiedyś.Zakrzewski też gdzieś działał. Prawdziwa wojna między nimi odżyła po ’89. Obaj weszli w politykę i obaj mieli zwolenników.
-To wiele wyjaśnia. Słyszałem pogłoski, że Zakrzewski krótko pracował w urzędzie miasta. Podobno koledzy czyścili mu ślady komunistycznej przeszłości. Ale myślałem, że to takie gadanie z zazdrości o kasę.
-Całkiem prawdopodobne. W każdym razie, zajął się prywatą. Miał dużo pieniędzy, bo już i stary Zakrzewski o to zadbał. Podobno w międzyczasie skończył studia. Faktem jest, że otworzył to centrum zarządzania danymi. Zajmował się nawet informacją niejawną, ale jak na to załatwił certyfikaty- mnie nie pytaj. Więc po tych 20 latach mamy w Pile jedną z największych firm w Polsce. Zakrzewski robi dla Piły bardzo dużo dobrego, przynajmniej na to wygląda. 
-A jego największy wróg, jako burmistrz ma duże poparcie. 
-Cóż, jeszcze w latach ‘90 był przez dwie kadencje posłem.-Wyjaśnił Frankowski.
-Więc nie ma się co dziwić, że obaj robią taką zajadłą kampanię od kiedy Zakrzewski ogłosił powrót do polityki.
-Odgrzebał ich dawny topór wojenny. Ale inaczej, bylibyśmy bezrobotni.
**
Kiedy Jerzy wysiadł z Lincolna, usłyszał dzwony św. Rodziny wybijały 12:00. 
-Dzień dobry, panie Danielak.- Odgłos dzwonów był na tyle głośny, że musiał podnieść głos, zwracając się do starszego pana, siedzącego w kiosku.
-Dobry, kochany panie Jerzy. Jak się panu prowadzi tego Lincolna? Pierońsko duży wóz.
-Nie narzekam, można się przyzwyczaić. Poproszę..
-Tygodnik Pilski? – przerwał mu kioskarz.
-Tak, a skąd pan...
-Panie prezesie, od rana nikt u mnie nie kupuje nic innego. Afera na całe miasto się rozdmuchała. Czytaj pan na okładce: „Skandal. Grożono burmistrzowi.”-Co to się ostatnio dzieje, panie prezesie. A ja myślałem, że to tylko na zachodzie i w filmach. 
Jerzy wrócił do samochodu, gdzie czekała jego kochanka. Nie obnosili się ze związkiem, trwającym od pół roku, bo Dorota, była jego studentką na podyplomówce.
-Okładka, czytaj na głos.
-„Kilka miesięcy temu pisaliśmy, iż polsko-francuska Fondation Pour La Liberté Et La Fraternité, żąda zwrotu budynku, w którym obecnie mieści się WSB oraz byłego lokalu kasyna oficerskiego. Budynki rzekomo należały do tej organizacji zanim miasto sprzedało je prywatnym właścicielom. Organizacja utworzona w 1765 roku w Paryżu, w 1786 utworzyła filię w Poznaniu. Budynki, które fundacja zamierza odzyskać miałyby stanowić kolejną jej siedzibę. Organizacja powołuje się na plany budowy, które rzekomo miał podpisać i wspierać sam S. Staszic, który jednak nigdzie nie wspomina tego klubu. Dzięki interwencji burmistrza miasta oraz historyków-amatorów z portalu DawnaPiła.pl udało się wykazać, że jakiekolwiek roszczenia Fundacji Wolności i Braterstwa są bezpodstawne. Głównym argumentem jest fakt wybudowania kasyna i domu masonerii dopiero w XX wieku i brak dowodów, że planowano je wcześniej. Nie można natomiast zbadać, czy podpis Staszica jest autentyczny, gdyż dokument uległby zniszczeniu. Faktem jest, że nie minął tydzień od wyroku sądu pierwszej instancji, a nasi reporterzy dowiedzieli się, że burmistrz miasta Krzysztof Gładysz jest stalkowany. <<Ktoś grozi mi kalectwem i żąda przedterminowej rezygnacji z urzędu. Mam podstawy by przypuszczać, że ludzie którzy to czynią, są przedstawicielami Fundacji Wolności i Braterstwa, która nie zgadza się z wyrokiem sądu. Oświadczam, że nie dam się zastraszyć i nadal będę bronił własności miasta.>> oświadczył burmistrz. Fundacja walczy teraz o wykupienie parceli pod budynkami, które nadal są własnością miasta. Wiele zależy teraz od burmistrza Gładysza, który złożył już do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Pełnomocnik fundacji - dr Teodor Mniszech odpiera zarzuty <<Nasza Fundacja, jest wiekową i poważną organizacją. Jest też ważnym spoiwem kultury i historii polsko-francuskiej od czasów Konstytucji 3 Maja. Nie pozwolimy traktować się, jak przestępcy. Nikt nie zaprzecza, że chcemy odzyskać nasze budynki. Nie jest naszą winą, że dokumenty potwierdzające, iż Fundacja jest ich właścicielem i budowniczym, odnalazły się we Francji tak wiele lat po wojnie. Chcemy sprawiedliwości. Jeśli burmistrz ma wrogów, niech rozejrzy się wokół siebie i załatwi swoje prywatne problemy.>>. Już niedługo rozpocznie się proces apelacyjny oraz śledztwo w sprawie gróźb karalnych w kierunku pana burmistrza. LZ” 
-I co o tym myślisz? – Jerzy oderwał na chwilę wzrok od jezdni.
-Słuchaj, Jerzy. To stawia cię w złym świetle, skoro od pół roku ogłaszasz wszem i wobec, że będziesz kandydował na burmistrza i dość krwawo walczysz ze swoim byłym przyjacielem.
-Dlatego ci to pokazałem. Wpływa negatywnie na PR, bo jestem przeciwnikiem burmistrza. Z drugiej strony, jest to okazja, żeby zdobyć ten urząd. Myślałem, że będę musiał poczekać jeszcze rok na taką możliwość, a ona mi sama spadła z nieba. Zamierzam oficjalnie poprzeć burmistrza i opłacić prawników, którzy będą walczyć zarówno ze sprawą gróźb jak i o zabytkowe budynki. W końcu stara przyjaźń nie rdzewieje. Było to ponad czterdzieści lat temu, ale zawsze- chodziliśmy do jednej klasy. Zdrowa konkurencja jest normalna w polityce. Ale kiedy chodzi o życie człowieka i o historię naszego miasta, trzeba się jednoczyć.
-Jesteś genialny, kochanie. I tak, już jesteś szanowanym obywatelem miasta. Ludzie doceniają cię jako biznesmena, profesora. Teraz jeszcze wspomożesz sprawę publiczną, pokażesz że pomagasz nawet wrogom, byle na korzyść miasta. No i masz dużo znajomych w Pile. Odkąd przeniosłeś się z Browarnej na Prostą masz teraz sąsiadów i na Zamościu i w Koszycach. 
-To, że z mojego domu mam widok na Zalew, chyba nie pomaga.
-Przestań. Ludzie widzieli twoje zaangażowanie w pomoc przy przenosinach muzeum. Pamiętaj, że to wciąż ja podziwiam cię najbardziej.
**
Podkomisarz Frankowski jak zwykle zatopiony był w dokumentach, ledwo dostrzegł Gładysza.
-Słyszałem, że Zakrzewski zamierza opłacić pana prawników. Zdaję pan sobie sprawę, że jest to dla niego korzystne pod względem PR?-powiedział.
-Tak. Wiem. Ale dla Piły będzie lepiej, jeśli jego prawnicy zajmą się to sprawą. 
Frankowski pokiwał głową.
-Powód, dla którego pana ściągnąłem, to nowe dowody w sprawie kradzieży portretu pędzla Jana Gładysza pra pra pradziadka?
-Tak. 
-Ta paczka wskazuje, że ma pan coś wspólnego z kradzieżą, panie Gładysz.- po tych słowach policjant pokazał mu kopertę.
-Nie rozumiem?
-To jest zdjęcie portretu. A ta kartka, mówi, że znajdziemy w pana sejfie kradzione kosztowności i rękopis Staszica, który zniknął z muzeum, kiedy zmieniało siedzibę w ’97. Musimy to sprawdzić, więc wolałbym, żeby wyraził pan zgodę na przeszukanie gabinetu.
**
-Jerzy. Dziękuję, że przyjechałeś. Nie rozumiem, co te papiery i klejnoty robiły w moim sejfie.
-Słuchaj Krzysztof. Kaucję za ciebie wpłaciłem. Ten rękopis musi zobaczyć ekspert. Moja studentka skończyła historię sztuki w Warszawie i miała staż w Pałacu Staszica. Umówię cię z nią na rozmowę. Pomoże ci. Krzysztof, chciałbym wyprostować te rzeczy z przeszłości, które między nami były dość zapalne.
-Dziękuję, Jerzy. – Powiedział Krzysztof do wychodzącego Zakrzewskiego. Potem zatopił się we wspomnieniach ich wspólnej młodości. Jerzy poszedł do wojska, kiedy Krzysztof zaczynał działać w pilskiej opozycji. Może był to jeszcze umysł ideologicznie niewyrobiony. Nie wiedział, czy można winić Jurka. Jego ojciec był działaczem PZPR. Może po prostu jakiś splot wydarzeń wtedy wydawał się tak oczywisty. Z kilkoma kolegami i Anią, Krzysztof rozkręcał tajną drukarnią. Kiedy Jurek wrócił z wojska, jeszcze bardziej się z nim zżył. Dzięki pieniądzom swojej rodziny, pomógł znaleźć odpowiednie maszyny. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że robi to w uzgodnieniu z SB. Z jednej strony nie ma na to dowodów. Z drugiej, w końcu jego ojciec, w ’75 pomagał wyburzać ruiny kościoła św. Janów. Jurek tłumaczył, że nienawidzi ojca i zrobi wszystko by walczyć z komuną. Krzysztof nie miał powodu mu nie wierzyć. Aż, któregoś marcowego dnia w ’78 wyjechał. Wcześniej zdążył się zaręczyć z Anią. Najpiękniejszą, najmądrzejszą dziewczyną, jaką Krzysztof znał. Powiedział, że będzie szmuglował aparaty z DDR. Wszystko wtedy wydawało się proste i zupełnie inne. Czarne albo białe. Tej samej nocy SB zrobiło nalot na drukarnię, którą Krzysztof organizował dla KSS KOR. Aresztowali jego przyjaciół, zajęli maszynę. Wtedy Krzysztof nie miał wątpliwości, że to sprawka Jurka. Że przeszedł na drugą stronę. Dziś nic już nie wydaje się pozbawione wątpliwości.
**
Małgorzata była piękna i miała ogromną wiedzę. Kiedy mówiła, jej oczy błyszczały:
-Insygnia zakonu są dekoracyjne, szarfę zawieszaną na szyi zdobią złote litery INRI. Na dole wisi krzyż z czarnego diamentu, który w środku ma odznakę trójkąta z wygrawerowanym krzyżem przebitym u dołu kluczem. Diderot, wspomniał w liście do Grimma, że kazał z tyłu krzyża zamocować złoty medalion ze znakiem swojej loży. No i mieszczą się tu po francusku słowa „Z ich pracy narodzi się ich chwała”. W środku medalion  9 muz na Akropolu oznacza, 9 sióstr. Obstawiam, że to oryginał.
-Dobrze, Małgorzato – Powiedział Krzysztof, zadowolony, że od razu przeszli na „ty”. – A co z tą kartką? 
Na wyblakłej żółtej kartce widniał tekst: „Zapytał szlachcic Zamoyski: <<Czyliż nie ma dla Polski ratunku?>>. Wpierw odpowiedzieć nie mogłem. Wszakże jest, pod warunkiem przeprowadzenia w Polsce reform, które doprowadzą do powstania rzeczpospolitej i równych obywateli, w której wszyscy: i szlachta, i mieszczaństwo biorą udział w stanowieniu praw. Odpowiedzieć tak, jednak się nie godziło. Naraz by Zamoyski pomyślał, że chcę Diderota głosić, a nie Boga.”
-Dopóki nie zostanie przeprowadzona ekspertyza, czy jest to autentyczny tekst Staszica, mogę tylko spekulować. Rycerz Kadosz. Wg moich badań, taki stopień w swojej loży miał Diderot. Przypisuje się mu posiadanie insygniów tego stopnia –krzyża z czarnego diamentu ze złotymi literami „JBM”. W czasie moich badań we Francji, zetknęłam się z pewną legendą. 
-Proszę ją opowiedzieć. Który to stopień? Wiem, że są 33.
-To 30. Diderot wg mnie, miał wtedy stopień 31. W czasie nauki we Francji 1779-1781 Staszic poznał Diderota. Diderot należał do założycieli „Les Neuf Sœurs” Wg niepotwierdzonych źródeł z XVIII i XIX w. Staszic napisał rozdziały poświęcone geologii w Wielkiej Encyklopedii. Trudno w to uwierzyć, ale nie można tego wykluczyć. Staszic i Diderot mieli wiele wspólnych tematów, dotyczących wolności swoich krajów, rewolucji, nauki. Więc, w zamian za pomoc przy Encyklopedii Diderot dał Staszicowi krzyż z czarnego diamentu. Legenda zakłada, że Staszic jako geolog poznał się na kamieniu w medalionie Diderota i zachwycał się nim.Po powrocie do Polski osiągnął 27 stopień. Chevalier Commandeur du Temple.
-To wybujała teoria, ale gdyby ją udowodnić, nie powiem, byłby z tego szereg kłopotów. I zła sława dla Staszica. Księdza, masona? Templariusza? Po tych wszystkich bzdurach Dana Browna afera pogrzebałaby ostatnią dumę Piły. Nie uważa pani chyba, że to wszystko prawda?
- Podkreślam, że spekuluję. Wiemy na pewno, że kilka razy Staszic odwiedził w Warszawie Dom Mniszchów - siedzibę kilku ówczesnych lóż. Proszę pamiętać, że wolnomularstwo w tym okresie, z hasłami Wolność, Równość i Braterstwo było niezwykle popularne. Przypuszczam, że pod koniec życia, Staszic zerwał jakiekolwiek kontakty z masonerią. Nie ma, żadnych dowodów na jego wolnomularstwo. Poza tymi, w pana sejfie.
-Poza tym, w co mnie wrobiono. Jakie są pani plany na popołudnie?
-Zamierzam wracać do domu i przeszukiwać oferty pracy.
-A co powiesz na wspólny obiad? Stary Młyn, 15:00?
-Będę. 
**
W ciągu kilku miesięcy, odeszła sekretarka burmistrza, przerażona coraz to nowymi groźbami, jakie nadchodziły do ratusza. Gładysz nie zamierzał jednak zrezygnować, niezależnie, kto stał za groźbami. Małgorzatę, przyjęto na wakat sekretarki. Między nią a Krzysztofem wywiązało się uczucie, które oboje starali się utrzymać w tajemnicy. Śledztwo w sprawie szantażu nie przynosiło żadnych skutków, mimo szczerych chęci podkomisarza. Ekspertyzy spowalniała biurokracja. Dziwnym zbiegiem okoliczności, Krzysztof miał poczucie, że wszystko działa na jego niekorzyść. Podejrzewał nawet, że nieprzypadkowo ktoś blokował rozwiązanie jego problemów. Z drugiej strony, pytał sam siebie o zdrowy rozsądek. W Święta Bożego Narodzenia, Krzysztof mógł wreszcie odetchnąć. Od kilku tygodni nikt go nie straszył. Związek z Małgorzatą bardzo się utrwalił. Nawet Zakrzewski odpuścił sobie obsmarowywanie go w gazetach i całkiem przyjaźnie się do niego odnosił. Po woli, Krzysztof zaczynał wierzyć, że Jerzy nie jest taki zły, za jakiego go uważał. W końcu, znali się od dziecka. 
**
Kiedy Dorota spędzała weekend u Jerzego, telefon przerwał im wspólny obiad. 
 -Tak. Oczywiście rozumiem. – Jerzy rozmawiał kilka minut.
-Co się stało? – spytała zaniepokojona.
- Znalazł się ten portret Staszica, który skradziono w listopadzie. Jedyny namalowany za życia Staszica. Z wielkim szalem.
-Ten, który muzeum okręgowe wypożyczyło z muzeum z Poznania na wystawę z okazji rocznicy jego urodzin, a następnego dnia go ukradziono. Gdzie go znaleźli? 
- Policja dostała anonimowy telefon. Obraz był w piwnicy Krzysztofa.
- Burmistrza? Wrabiają go, znowu. 
-Komisarz Frankowski zajmie się tą sprawą. Jest po naszej stronie. A. Obraz wygląda inaczej. Jakby zdjęto z niego jedną warstwę, jest wytarty, Zamiast szala, jest medalion. Ten, który był w sejfie burmistrza zaraz po kradzieży.
**
Na komisariacie przepraszano burmistrza, że musiano go zatrzymać. Takie jednak były procedury. Policjanci byli zażenowani. Z drugiej strony, wiedzieli, że liczą się tylko dowody, które w tym wypadku świadczyły przeciw burmistrzowi. 
-On jest wrabiany. – Frankowski wściekle uderzył pięścią w stół.
-Nie wiem, panie komisarzu. Ale ma romans z sekretarką.
-Bo?
-Bo nikt tak normalnie nie płacze po szefie. Ja bym nie... –Podlaszczak powstrzymał się, zdając sobie sprawę, że mówi to do własnego zwierzchnika.-W każdym razie. Uważam, że mógł ukraść ten obraz jako pamiątkę rodzinną, bo ma teraz alibi. No ten malarz był masonem. „Wolność, równość, braterstwo”. Mówi to panu coś?
-Fundacja wolności i braterstwa. Skąd ty wiesz takie rzeczy, Podlaszczak?
-Szczerze mówiąc, panie komisarzu, to z Wikipedii. Jest tam napisane, że Jan Gładysz był członkiem warszawskiej loży masońskiej Świątynia Stałości.
-W końcu to twoje czytanie na coś się przydało. No, ale co to nam daje.
-Może Gładysz wcale nie jest taki święty? Może ma coś wspólnego z tą fundacją, może lobbują? Może sam ich na siebie nasłał, żebyśmy myśleli że jest ofiarą, że...
- Podążaj za dowodami. Co nam mówią dowody?-Przerwał mu komisarz.
-Skradziony obraz, odnajduje się w piwnicy burmistrza. Nie mamy pewności, czy to oryginał, ale Staszic wygląda na nim podobnie. W  sejfie jest rękopis z mapą.
-Jaką mapą? Nic mi nie mówiłeś o żadnej mapie? Do tej pory zakładaliśmy, że to fundacja wrabia burmistrza. Ale co jeśli to on wrabia fundację we wrabianie?
-Albo, jeśli współpracują? Bo w ten sposób, zarówno fundacja dostanie budynki, jak i Gładysz zachowa szacunek ludzi i zostanie wybrany ponownie. Na tej kartce, rękopisie, był plan Piły z XIX wieku. Kiedy szukali odcisków, okazało się, że są na niej ślady kwasu grabarskiego.
-Kwas garbarski był najstarszym znanym tuszem sympatycznym – powiedziała Małgorzata uśmiechając się od ucha do ucha.
-Pani Małgorzato, jak długo się pani przysłuchuje naszym głupotom?
-Dopiero co weszłam. Idę wpłacić kaucję.
-Z chęcią skorzystamy z pani pomocy. –powiedział komisarz.
–Jeśli tylko mogłabym pomóc panu burmistrzowi, zrobię wszystko co w mojej mocy.
Na te słowa, Podlaszczak wyszeptał podkomisarzowi „Romans”, a Frankowski kopnął aspiranta pod stołem.
-Czyli na mapie, znikającym pismem, było coś napisane? – zapytała Małgorzata śmiejąc się jeszcze szerzej.
-Narysowane. Prostokąty. Nie wiem, ale mam skan na poczcie. Chce pani zobaczyć? Oczywiście, jeśli pan podkomisarz się zgodzi.
Komisarz kiwnął głową, po chwili Podlaszczak wręczył Małgorzacie wydruk, mówiąc:
-Nie wierzę że to autentyk. Tylko nie wiem, czemu się tak ociągają z tym orzeczeniem.
-Pani Małgorzato. Zakładając, że to wszystko to autentyk. I tak zbudowaliśmy tu zamki na piasku. Czy może pani coś z tego wywnioskować?-spytał komisarz
Małgorzata opowiedziała policjantom, że rysunek przedstawia plan warsztatu masońskiego. Potem poszukała w internecie szablonu warsztatu. Nałożyła go na współczesną mapę. Wszystko wskazywało na to, że ktokolwiek był właścicielem szkicu, chciał coś zaznaczyć poprzez symbol loży...
-Panowie, tu mamy od strony obecnej Bydgoskiej miejsce wielkiego mistrza. O, ale biała kolumna, którą wieńczy ziemski glob zamiast na południu, jest na obecnym Zalewie Koszyckim. I szachownica z gwiazdą jest w innym miejscu. Może to coś oznacza. Hotel? Ten popeerelowski? Ale zaraz. Na tej osiemnastowiecznej mapie mamy tu krzyż. 
-Tak, bo tam do lat siedemdziesiątych był kościół św. Janów.
-Św. Janów? Ten w którym Staszic został ochrzczony? Ten gdzie proboszczem był ks Jan Bocheński. To wszystko zaczyna mieć sens. Treść rękopisu Staszica wskazywał na insygnia z diamentem Diderota. A mapa. Może oznaczać w tej sytuacji tylko jedno. Miejsce przechowania tych insygniów. 
-To prawda. Widocznie ten, kto ukradł rękopis dopatrzył się sensu w mapie. –powiedział komisarz-Tylko coś mi się tu nie zgadza. Mapę z rękopisem skradziono w ’97. A kościół już wtedy nie istniał. Jak więc można było znaleźć insygnia.
- A czy coś przetrwało z czasów tego kościoła?
- Kilka rzeźb i okrągły ołtarz w złotej ramie. To się znajduje w ...
-Niech zgadnę. W nowym kościele. 
-Tak. 
-Okrągły ze złotą ramą. Dmuchaną?- Po czym Małgorzata opowiedziała policjantom o tym, że pracując w Pałacu Staszica widziała zachowane fragmenty korespondencji pomiędzy Bocheńskim a Staszicem, z których wynika, że Staszic chciał przekazać jakieś wota do kościoła Janów, na co początkowo Bocheński wyraził zgodę. Potem w listach pisze, że chce je odsyłać. Ostatecznie jednak nic o tych wotach nie wiemy. Wiemy natomiast, że Staszic w testamencie rozdzielił swój okazały majątek tak, by wesprzeć wiele oświeceniowych organizacji. Część pieniędzy, przekazał na św. Janów. 
-Więc teraz zaczynam podejrzewać, że Ks Bocheński poznał się, że krzyż ten nie przyniesie nic więcej niż zgorszenie, ponieważ jest symbolem masońskim. Po śmierci Staszica więc za pieniądze z testamentu wybudował boczny ołtarz, gdzie umieszczony został obraz „Ostatnia Wieczerza” w okrągłej złotej ramie, zwieńczonej masywnym krzyżem. 
-To właśnie ten obraz jest w nowym kościele św. Rodziny. – wtrącił Podlaszczak.
-Jako historyk i pedagog Bocheński nie mógł pozwolić, by szarfa z masońskim krzyżem była widoczna. Jako ksiądz z kolei, nie chciał niszczyć ani krzyża. Szarfę zamknął w trumnie ze złotej ramy. Ktokolwiek miał tę mapę musiał więc tam insygnia odnaleźć i podrzucić burmistrzowi.
-Albo ukraść i zwalić winę na masońską fundację, która akurat niedawno rozpoczęła proces o „odzyskanie” swoich posesji. – wyrwał się Podlaszczak, na co dostał kolejnego kopniaka od podkomisarza.
-To niemożliwie, Krzysztof , to znaczy pan burmistrz jest niewinny. – zawołała bliska płaczu.
-Dziękujemy, pani Małgorzato. Wiele nam pani pomogła.
Kiedy Małgorzata wyszła, Frankowski objechał aspiranta.
-Co ty sobie wyobrażasz. Nie możesz zdradzać przed nią, że podejrzewamy burmistrza. Przecież będzie go jeszcze zacieklej bronić, skoro mają romans. Teraz zaczynam myśleć, że to iż przyszła i opowiadała nam te banialuki,  wcześniej dokładnie przećwiczyła z burmistrzem. 
-Czyli, że to oni stoją za kradzieżami, tylko ktoś wszedł im w paradę i zaczął węszyć, po czym wysyłał nam anonimy, a Gładysz prędko wymyślił idealne alibi?
-Tak. Coraz bardziej to podejrzewam. Może to Zakrzewski napuścił swoje psy gończe, żeby utrącić Gładysza i dokopał się do tych kradzieży. 
-W tym wypadku, zrobiłby nam wielką przysługę.
Burmistrz został zwolniony z aresztu za kaucją. Na komisariacie jednak rozgorzała dyskusja dotycząca autentyczności rękopisu i mapy. Rozstając się z Małgorzatą na schodach komisariatu, postanowili zachować większą ostrożność i rzadziej się widywać. Ich spotkanie Krzysztof zakończył smutno:
-Jeśli są zdolni podłożyć mi kradziony obraz, są zdolni do wszystkiego. Nie darowałbym sobie, gdyby przeze mnie spotkało cię coś złego. Zobaczymy się w poniedziałek.
-Wiem, że to tylko dwa dni bez ciebie, ale już się o ciebie martwię. – Powiedziała Małgorzata, pocałowała Krzysztofa i wsiadła do samochodu.
**
Nazajutrz Jerzy spędził dzień z Dorotą. W końcu zadzwonił do Krzysztofa:
-Krzysztof, musisz od tego wszystkiego odpocząć, proponuję ci spędzenie męskiej, odmóżdżającej niedzieli. 
Burmistrz nie zastanawiając się dłużej zgodził się, żeby Jerzy przyjechał po niego następnego ranka. Ze zdumieniem stwierdził, że ostatnio był on jedną z niewielu osób, które chciały mu pomóc i dopingowały w trzymaniu się na stanowisku mimo ciągłych anonimowych telefonów i listów.
-Zostań na noc kochanie.
-Chciałbym Dorociu, ale właśnie umówiłem się na 7:00 z burmistrzem.
-W niedzielę? Rano? Co wy będziecie robić tak wcześnie?
- Pomyślałem, że wspólne wędkowanie może nam pomóc w ociepleniu naszych stosunków i go trochę pokrzepić.
-Zimą? Wędkowanie zimą?
-Kochanie. Zaufaj mi. Jesteś jakaś rozjątrzona. W Zalewie Koszyckim właśnie najlepiej łowi się zimą, pod lodem. Sporo jest płoci i leszczy, a podobno ma być nawet karp. A o tym, że rano to chyba każdy wie.
-No dobrze. Szkoda tylko, że zostawiasz mnie samą na noc.
-Kiedy patrzę na ciebie Dorota, nie wierzę że tak atrakcyjna i inteligentna kobieta, chce być z takim dziadem jak ja. To, że cię mam to chyba jedyna dobra rzecz, jaka spotkała mnie w życiu. Pamiętaj o tym. Uważaj na siebie. Kocham cię. Odezwę się niedługo.
-Pa kochanie. –Dorota pocałowała Jerzego na dobranoc i niedługo potem zasnęła.
**
-Hm, nie wiedziałem że masz drugi samochód. –powiedział Krzysztof.
-Wyjazd Lincolnem na ryby, nie byłby najlepszym pomysłem. Dobrze, że się trochę zsolidaryzujemy. Masz teraz ciężki okres, ale nie możesz się załamywać.
Po niespełna 15 minutach Krzysztof i Jerzy wysiedli z jeepa. Jerzy wybrał mało używaną ścieżkę w okolicach poligonu.
-O tej porze roku, naprawdę łatwo tu coś złowić. – Zaczął Jerzy. Niespełna godzinę krążyli w poszukiwaniu najlepszego miejsca. Krzysztof zaczął się niecierpliwić, już miał powiedzieć Jerzemu, że dochodzi ósma a oni nadal błądzą, kiedy Jerzy wrzasnął nagle:
– Krzysztof, widzisz tam coś jest! 
Obaj patrzyli teraz w stronę wody.  Krzysztof podbiegł trochę bliżej.
-Boże, Jerzy, to jest człowiek.
-Co? Biegnij tam, może uda ci się go wyciągnąć, a ja dzwonię po pomoc.
Kiedy Krzysztof wpadł do wody, ciało było kołysało się zaczepione pomiędzy gałęziami, tuż przy brzegu. Z odległości metra mógł zobaczyć, że to dziewczyna, w sukni. Miał coraz gorsze przeczucia. Była to biała, letnia suknia. Pukle złotych włosów dryfowały na wodzie. Kiedy podszedł tuż nad ciało serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Nie wierzył własnym oczom. Rzucił się na zwłoki i wyszarpał je z gałęzi. Zobaczył krwawe ślady na nadgarstkach.
-Jerzy, pomóż mi ją wyciągnąć! – Wrzeszczał przez łzy. Wszystko go nagle zaczęło boleć, myślał, że zabraknie mu sił, ale krzyczał i szamotał się z ciężkim, mokrym korpusem.
-To Małgorza.. – Jego krzyk zamarł w powietrzu na widok lufy wycelowanej w jego twarz.
-A teraz wyjdź grzecznie z wody z rękami u góry. – Powiedział Jerzy spokojnym głosem. – Przejedziemy się na wycieczkę w przeszłość. – Dodał do siebie, bo Krzysztof nie mógł już tego słyszeć, obezwładniony uderzeniem w skroń.
**
Krzysztof ocknął się z okropnym bólem głowy w jakimś ciemnym miejscu. Wyglądało to na jakiś bunkier. Było duszno, ale zimno. Przy ledwo widocznym świetle żarówki dostrzegł Jerzego, siedzącego naprzeciwko. W tym momencie cała sytuacja stała się znów realna.
-Krzysztofie. Czy panie burmistrzu. Dla twojej informacji powiem, to nie był żaden koszmar. Choć spałeś prawie do południa. – Jerzy parsknął śmiechem- Tak długo cię trzymało. Wyłowiłeś zwłoki ukochanej. Ofelii. Nie tarmoś się nie tarmoś. To dobre węzły. Jak ci się podobało moje przedstawienie?  Teraz przynajmniej pozostawiałeś swoje ślady na miejscu rytualnej zbrodni.
-Ty, tyy – Krzysztof miał w głowie tysiące słów, które chciał teraz powiedzieć, tysiące rzeczy, które chciał zrobić Jerzemu. Ale nie miał już sił wydobyć nawet słowa.
-Ojej. Ktoś jest tu zmęczony. Osłabiony. Nie podobały ci anonimy? Groźby? Muszę cię zapewnić, że twoje cierpienie dopiero się zacznie. Nie dałbym ci umrzeć już teraz, kiedy ty zniszczyłeś 30 lat mojego życia. Długo musiałem czekać na zemstę, która dotknie ciebie tak samo mocno, jak mnie kiedyś. Ale w końcu. 
-Dlac.. Dlacz.. – Krzysztof nie był w stanie wydać z siebie dźwięku.
-U, słyszę że chciałbyś zapytać dlaczego Małgorzata? Mamy czas, zaraz się dowiesz. Najpierw jednak Głupcze. Myślałeś, że nie dowiem się, gdzie uciekła Anna? Myślałeś, że jej nie znajdę, że nie dowiem się, że ma dziecko? Twoje dziecko? Wystarczyło, żebym wyjechał na chwilę a już się nią zaopiekowałeś. Mój najlepszy przyjaciel i narzeczona. O tak.
-Ale Jerzym, ty...
-Znalazłem Annę w psychiatryku. Może nie byłem ideałem i doniosłem raz czy dwa. Ale zrobiłem to dla nas. Żebyśmy mieli gdzie mieszkać, za co żyć. Założyć rodzinę. A ty mi to ukradłeś.
-Jerzy..
-Zamknij się. A potem, odszukałem dziewczynkę. I twoje listy. I pieniądze. Nie mogłeś wziąć kobiety w ciąży, czy po prostu miałeś już następne panienki? Zostawiłeś ją na łaskę losu, zniszczyłeś ją, tak jak ja zniszczę teraz ciebie. Poczuj jak to jest, żyć ze świadomością, że odebrano ci wszystko.
-Daj mi wyjaśnić Jerzy.
-Potraktowałeś Annę jak przedmiot. Stwierdziłeś, że skoro doniosłem na ciebie, wykorzystasz ją jako narzędzie przeciwko mnie. Co czułeś Krzysztof, kiedy twoja własna córka wyzwała cię od najgorszych, kiedy napisała, że nie chce cię znać? Kiedy nagle zniknęła i okazała się twoją martwą kochanką? Och tańczyła jak jej zagrałem. Nawet nie wiesz, jaką przyjemność odczuwałem, kiedy sama wymyślała coraz to nowe części planu, który pomoże cię zniszczyć.
-Twoja córka, twoja córka. – Jerzy wyszedł jakby z transu swojej pasji, kiedy doszedł do niego głos Krzysztofa, wrzeszczącego już od dłuższego czasu.-Małgorzata była twoją córką. Zabiłeś własną córkę. Szybko będziesz miał dowody ustalą ojcostwo, dojdą do tego, że opłacałeś jej mieszkanie. Anna cię nie zdradziła. Kiedy jej powiedziałem, co o tobie wiem wyznała że jest z tobą w ciąży, Jerzy. Po tym co zrobiłeś? Miłość do ciebie przerodziła się w nienawiść, która doprowadzała ją do szału. Znalazłem jej mieszkanie w Warszawie. Nie chciała cię znać.
-Nie wierzę ci. Mówisz to, bo tak naprawdę zawsze ją kochałeś. 
-Kochałem. 

**
-Do wszystkich jednostek. Wzywam posiłki. Autodrom. Powtarzam wzywam posiłki. – w tym momencie prawie uderzyła stojącego Lincolna. Wyskoczyła z samochodu, otworzyła drzwi i wycelowała pistolet przed siebie.
-Zakrzewski wyłaź. Wypuść burmistrza, albo rozegramy to teraz.
-Ty dziwko. Jak mogłaś mnie tak podejść.
-Wyrzuć pistole, ręce za głowę.
-Myślisz, że tak po prostu ci się poddam. Jak mogłaś mnie tak oszukać.
-Zamknij się, Jerzy. Ręce za głowę, wyrzuć pistolet, albo strzelam.
-A ja ..-W tym momencie, Zakrzewski zginął z oczu, wskoczył za Jeepa. Rozległ się strzał. Dorota wyskoczyła zza samochodu. „Straciłam go. Całą akcja wzięła w łeb.”. Zdeterminowana strzelać do Jerzego.
-Nie strzelaj, stój.- Za samochodem, związany siedział burmistrz. Ku zdziwieniu Doroty, w jednym kawałku. Obok leżały zwłoki Zakrzewskiego.
-Już myślał, że mnie zniszczy, a tak naprawdę zniszczył wszystko co miał od samego początku. 
-Panie burmistrzu. – rozległ się dźwięk syren – zaraz będzie pan w szpitalu. To już koniec. 
-Ale niewinni stracili życie. 
**
Tydzień później po niepublicznej ceremonii wręczenia medalu agentce CBŚ Dorocie Piaseckiej, burmistrz zaprosił ją do swojego gabinetu. Opowiedziała mu, jak Zakrzewski działał. Załatwiał prywatne sprawy na konto organizacji.
-Tak. Niestety o tym, dowiedziałam się za późno. Kiedy rok temu poinformowano nas o kierowanych do pana groźbach śmierci i sprawie z budynkami, cóż. Mieliśmy dużo powodów, żeby zainteresować się Zakrzewskim. Zwłaszcza, jego znajomość z pełnomocnikiem Mniszchem. Znali się 30 lat. Od czasu, gdy Zakrzewski mieszkał w Warszawie i tam działał w SB.
-A co ze Staszicem?
-Z tą całą aferą? Cóż, Zakrzewski i pana sekretarka, wymyślili naprawdę genialną bujdę. Oszukali nawet Miniszcha, z którym początkowo spiskowali by uzyskać cenne posiadłości na rzecz fundacji. Portret okazał się fałszywką. Piekielnie dobrą, użyto farby i kanwę z epoki. Mniszech przyznał się do jego zdobycia, pomógł odnaleźć oryginał, cały zdrowy i ze zwykłym szalem. Był tam, gdzie nikt nie przypuszczał go szukać. W schowku piwnicy domu Staszica. Zrobił wszystko, żeby oczyścić się z zarzutów współudziału w morderstwie Małgorzaty. Medalion, akurat oryginalny, znajdował się w posiadaniu fundacji braterstwa, Mniszech rok temu wypożyczył go jakoby na wystawę. Oczywiście czarny diament, to zwykły onyks. Mniszech utrzymuje, że kiedy usłyszał pomysł Zakrzewskiego stwierdził, że kradzież obrazu i podłożenie medalionu to idealna okazja, by udowodnić że Staszic był masonem i tym samym podnieść znaczenie fundacji. No i zarobić mnóstwo pieniędzy, albo na szantażu, albo na nagłośnieniu tej informacji.
-Uf. Przynajmniej imię naszego Staszica zostało oczyszczone. Nawet, jeśli byłby jak mówiła Małgorzata tylko ideologicznym masonem, wiele osób wykorzystałoby ten fakt przeciwko niemu. I każdej instytucji pod jego patronatem. 
-Ale udało się panu go uratować. Następną kadencję ma pan zapewnioną, ludzie pana kochają, za to że kocha pan Piłę. 
-Cóż, nie wiem, czy jeszcze chcę ją sprawować. Polityka zaprowadziła mnie prawie do grobu. W każdym razie, dziękuję pani Doroto.
-Tak naprawdę mam na imię Anna. 
-Przepraszam.
-Nie ma za co. A teraz pozwoli pan, że rozpocznę podróż do Warszawy, do następnych spraw. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.
-Oczywiście, jeszcze raz dziękuję. Do zobaczenia, Anno. 


1 komentarz:

Wszelkie komentarze zawierające język wulgarny nie będą publikowane.