czwartek, 6 grudnia 2012

Do stacji -Przeszłość Główna


*Nowela zdobyła III miejsce w  konkursie literackim Powiew Weny 2012 oraz została opublikowana w tomiku pokonkursowym. 
Kopiowanie jej elementów bez zgody autora jest sprzeczne z polskim prawem autorskim.






Deszcz dzwonił o szyby niczym w artystycznych filmach. Tak sobie pomyślała Blanka. Szkoda tylko, że akurat nie znajdowała się na seansie jakiegoś ckliwego dzieła kinematografii, a w pociągu. Kolejny raz w pociągu. Pociąg stanowił definicję życia Blanki, scenariusz, choreografię i scenę. A w nim była Blanka, manekin rzucony przez kogoś, udający że przyszedł tu sam i z własnej woli. Nie od zawsze tak było, rzecz jasna. Ale w ciągu ostatnich ośmiu lat, było właśnie tak, nie inaczej.
Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek sam sobie sterem i okrętem. Może i tak, ale należałoby dodać, że człowiek, istota niewiele wyżej odrastająca od ziemi niż jaszczurka - nie ma wpływu na sztormy, burze, usytuowanie skał, krę, wodorosty. Ani na tę siłę, która statek potrafi zepchnąć z wyznaczonego szlaku, ani na tę siłę, która potrafi wypalić dziury na jego pokładzie. Czasami, człowiek, ludzka istota mniejsza i słabsza niż byle jakie drzewo, nie może nawet przewidzieć, czy jego żagli nie przegryzą nieproszone szczury, albo jakiś nierozgarnięty majtek. Jedyne co jest pewne, to że jeśli odbijesz od brzegu, to koniec. Klamka zapadła, kobyłka u płotu. Musisz żeglować i kropka, choćbyś był najmarniejszym statkiem na całym oceanie. Tak właśnie Blanka myślała o sobie.
Stare gumy w oknach popeerelowskiego pociągu przeciekały. Strużki mokrego, tak bardzo mokrego, że aż lepkiego deszczu, ściekały po ściankach przedziału. Najlepsze miejsce- nie ma co – pomyślała Blanka. Normalnie, można by dodać, że pomyślała z wściekłością. Jednak Blanka nie przywiązała żadnych emocji do tych rozmyślań. Te lata tłuczenia się pociągami po Polsce sprawiły, że nic nie było w stanie jej zaskoczyć. A niechby nawet się spóźnił dwie godziny. Niechby w jakiejś małej pipidówce pomiędzy Toruniem a Kutnem kazali jej wysiadać i czekać na autobus. Niechby okna wybijały dzieciaki. Nic. Żadnych emocji. Z jednej strony, Blanka uważała że to całkiem dobrze, pozostawać bez emocji. Człowiek się czuje taki ponad. Ponad tym, ponad tymi ludźmi, którzy w przedziale klną na koleje, wydzwaniają do męża, dziecka, dziewczyny, szefa i Bóg wie kogo. Ponad tym wszystkim, wywyższony i godny. Chociaż to tylko głupia podróż z punktu A do punktu B, z B do A, którego za miesiąc, tydzień albo już jutro w ogóle może nie być na powierzchni ziemi a tym bardziej- na mapie. Podróż jedna z wielu. I śmiać się chce, że praca w terenie, poza biurkiem jest zawsze reklamowana możliwością ciągłych zmian, dalekich podróży i przygód. No jasne. Tylko małym druczkiem nigdzie nie piszą, że po jakimś czasie każda praca staje się monotonna. Po jakimś czasie, każda podróż wydaje się gubić swój cel.
Sprawa braku tych emocji, miała jednakże jeszcze jedną stronę. Już tę gorszą, naturalnie. Powodowała bowiem, że czas przejazdu, wolnego jak sto tysięcy żółwi w korku, ciągnął się niemiłosiernie, w ponurej i lepkiej, jak ten cholerny deszcz, nudzie. Wszystko już widziała, żadnych zaskoczeń. Każda rozmowa pasażerów, niezależnie od wieku, wymiarów i płci miała zakończenie przewidywalne jak to, że od poniedziałku do piątku w telewizji jest Moda na Sukces. Nuda. Nuda, nudnista.
Przewidywalność i monotonia wprost proporcjonalnie odwrotna do tej, której chciałaby w swoim życiu. Blanka doszła do wniosku, że nie może nawet zapisać się do dentysty. Bo skąd niby miałaby wiedzieć, gdzie akurat będzie za miesiąc. I co akurat będzie robić. Pewne było to, że nic wielkiego i ważnego dla jej życia, a zwłaszcza nic interesującego. I pewne było to, że będzie to musiała zrobić, choćby się przykuła do bramy jakiegoś ministerstwa i zaparła.
A, no i jeszcze ten deszcz. Jesienny. Ale nie jak ten z piosenki, tylko brudny, lepki i zimny.
Zaduch w przedziale powodował, że Blanka ani nie mogła myśleć o niczym poważnym, ani zasnąć, ani nie spać. 7 obcych osób, ścieśnionych na tej małej, groteskowej powierzchni żelaznej puszki wagonu, przeszkadzało dziś Blance jak nigdy –a do tego powinna się już była przyzwyczaić. Jadąc co kilka dni tą samą polską koleją, trasami- obecnie mozolnie i leniwie restrukty, restrukturu, restrukturyzowanymi, czy jak to się tam pisze na tablicach unii europejskiej, powinna przecież się już przyzwyczaić. Zawsze pociąg świątek, piątek, Dworzec Centralny, linia TLK, nie mylić z IC, ECC, WKD, Regio i SKM (TLK- bo najtańsza). Z powrotem – niedziela, czasem wtorek, Dworzec Różny, byle z TLK (bo najtaniej). I zawsze ta rzesza ludzi. Niby różnych, ale ciągle takich samych. A to babka w odwiedziny do syna. A to w podróży służbowej z iPadem, iPodem, iMac-iem i prawdopodobnie iMózgiem. A to na koncert, z koncertu, z poboru, imprezy, urodzin, pogrzebu, i ble ble ble. Wiecznie to samo.
Dobrze, że chociaż wzięła tę małą, granatową torbę. Z dużym bagażem to człowieka mógłby jasny szlag trafić. Rozpychają się ci z Okęcia. Gdzie ci ludzie latają, to ciężko stwierdzić. Blanka wyobrażała sobie, że w takiej torbie, jaką ten facet z siedzenia po środku, wtaszczył na górę, to musiał chyba pralkę przewozić, albo wielbłąda. Przynajmniej ona by tam wielbłąda zmieściła. Gdyby oczywiście miała możliwość mieć wielbłąda. To kuriozalne, ale jakoś nigdy nawet nie miała chomika. A tak się jej zdawało, że wielbłąd mógłby to być całkiem ciekawy towarzysz podróży. A przynajmniej niewymagający. Nie to co ludzie.
A ta Cyganka, co zapobiegawczo zajęła sobie miejsce przy drzwiach? Dwie wielkie torby, takie typowe torby, jakie oni wszyscy mają na bazarach. A w środku mydło i powidło i co tam jeszcze się udało wziąć. Mydło i powidło. Tak Blanka miała w zwyczaju odpowiadać, kiedy ktoś ją pytał co robi. To i tamto. Czasem tu pojedzie, czasem tam. A jaki zawód ? Tak miały w zwyczaju pytać rozliczne ciotki klotki, wujki i przygodnie poznani nieznajomi. Żeby uniknąć rozlicznych tłumaczeń, że dla tego zawodu nazwy jeszcze nie ma, ale kiedyś będzie, albo i nie, że to wolny zawód, rzecz jasna, ale trochę zniewalający, mówiła po prostu, że „dziennikarzy” trochę i już. De facto jej zawód też był wolny. No cóż, związana fałszywymi kontraktami, umowami, rozmowami – prawie bez urlopu, ale zawód wolny, nie ma co. No i przeżyć się za te grosze da.
Blanka miała tylko małą tradycyjną torbę weekendową. Wnętrze zawsze w tym samym składzie. W stronę „do”: poskładane w kostkę dwie bluzki z krótkim rękawkiem (w krypto kręgach nazywane T-shirtami), elegancko złożone jeansy czarne par jedna. Sukienka i szpilki „w razie czego”. Pod tym wszystkim, uprasowane coś do spania. A jeszcze pod nimi, czyli na samiusieńkim dnie, wciśnięta w kąt, róg i kant – bielizna. No i kosmetyki, na wierzchu. Kosmetyki, nadmienić wypada – zestaw wyjazdowy, skrócony: aerozol, triklosan, EdP, glikol propylenowy i thimerosal – w różnych opakowaniach. W drodze „z”: wszystko to samo tylko pogniecione, zmiętoszone i upchnięte. No i w obie strony: mała torebka podręczna z książką, portfelem i telefonem, pakowane w tej kolejności. I to wszystko.
Wszystko zaś przyda się tam, tym razem tam – znaczy Gdańsk. Zawsze tam, to gdzie indziej, ale dzisiaj tam to właśnie tam. W podróży do Gdańska, Blanka sobie myśli, że jak zawsze ma pecha- jechać w przedziale z jakąś parką. Migdali to się, aż serce się kraje. Bo co taki biedny, głupi, zakochany może. Miłość jak choroba – otępia, osłabia, aż przechodzi, albo nie. Ale do grobu zawsze przybliża. I zawsze kłuje, świdruje, boli tak, że nawet Apap zmieszany z Ibumem, ba, nawet Ketanol Forte nie pomaga.
A ta parka, co to akurat naprzeciwko Blanki siedzi, chociaż właściwie nie siedzi spokojnie tylko się kręci, wierci, przekręca, wykręca i co najgorsze – nakręca. Od razu widać, że tradycyjna parka, rodem z Freuda. On - głowa tego dwugłowego stwora –przy oknie. Ha. I dobrze mu tak, dobrze. Lepki deszcz, spływa mu tam pewnie po karku (niewidocznym dla gołego oka, ale wedle teorii anatomicznych – obecnym z tyłu, pomiędzy głową a niewygodnym oparciem siedziska). Ona- pomiędzy nim, a facetem (tym z torbą z wielbłądem), ściśnięta, ale tylko w połowie. Druga połowa (ta w 2 miejscach wypukła) zatopiona w jej drugiej połówce (bądź co bądź też wypukłej). I szczebioczą, jakby co dopiero poznali się na imprezie, gdzie wedle Blanki przypuszczeń, w istocie się poznali. A przynajmniej poznali tak, jak się poznać mogą ci, których zmysły poznawcze są zaburzone pod wpływem kolorowych metanolów i wiecznego pędu biologicznego.
Nuda w każdym razie, jak najnudniejsza. Naprzeciwko Cyganki- śpiąca jegomościni, kątem oka zauważyła Blanka. I dobrze, że śpi. Taka to, jakby się obudziła, to od razu musi opowiadać o synku, maminsynku, wnuczce, sąsiadce, sąsiadce synowej i samej synowej, co to jej nie stać na opiekunkę, bo one teraz sobie życzą 1500 za miesiąc, więc musi dziecko posyłać do przedszkola. To chodzi o to ekologiczne na Wawrze, co to było w zeszłym tygodniu na TVN-ie w śniadaniu na pytanie.
Blanka miała, apropo’s, okazję (wątpliwą przyjemność) popracować kilkaset razy z dziennikarzami, chociaż dziennikarzem, wbrew temu co mówiła ciotkom klotkom, nie była. Dziennikarzami różnistymi, choć właściwie- nie. Wszyscy oni są raczej- jednakowi. Ambitni, nigdy nie mają czasu, egocentryczni, mili i niemili za razem. Ludzie sukcesu, pełni bliżej nie identyfikowalnych żądz. Tylko jednego im Blanka zazdrościła – że mają swój port. Biegają za reportażami, jeżdżą, lecą, kręcą, ale zawsze na koniec zlecenia- ta spokojna przystań – studio, montaż, skład, nagranie. A ona? Sama sobie okrętem, ale bez portu. Czasami ludzie, co jest absurdalne, zazdrościli jej portu, który dość mylnie interpretowali. Że niby powinna się cieszyć, bo przecież ma jakieś mieszkanko (wynajęte), jakiś dach nad głową (cienki), pod który sobie wraca (rzadko). Może i była w tym część prawdy, że to jakiś pomost, molo albo dok. Ale na pewno nie był to dom. Bo, czy można domem nazwać miejsce, gdzie się tylko śpi, kąpie i nie je. Gdzie się przebywa tylko czasami od północy do poranku, jeśli jest na to zgoda z góry ? Wątpliwe. I jeszcze to ani własne, ani umeblowane, ani nikt tam na nikogo nie czeka, ani się tam z przyjemnością nie wraca. Taki dziennikarz, to zawsze ma jakiś dom. Zawsze kiedy Blanka rozmawia z jakimś dziennikarzem, a raczej kiedy grają przed sobą obopólne zainteresowanie, ktoś bliski tego dziennikarza albo znajomy dzwoni i mówi, że czeka. Dlatego dziennikarz zawsze się spieszy. To dziwne, bo Blanka też.
Obok jegomościni, siedzi jakiś ciemny typek, ale bardziej pasowałoby stwierdzenie „wisi”. Wysoki, włosy czarne, przyklejone do twarzy, wiszą z góry na dół. W uszach wiszą słuchawki, a raczej słuchawy z wiszącym kablem. Na bluzie, która też jakoś tak na nim wisi,, jakieś napisy, cekiny, albo i nity. Taki tam sezonowy wyznawca szatana. Nuda. Nuda najbanalniejsza. No i ten facet obok. Widać, że służbowo, że wyjeżdża, na krótko. Obrączka złota, z pięć lat małżeństwa, córka, syn, teściowa i kochanka. Siłownia, solarium, pomada na włosach, przystojny ale zupełnie zwyczajnie. Nuuu – da, da.
No i Blanka. Co chwila w trasie. Gdyby tak chociaż można przelecieć, tę trasę rzecz jasna, albo przepłynąć. Cokolwiek, byle zamordować tę wredną, niepojętą monotonię podróży. Ale nie, na lot to trzeba mieć pieniądze, a i stalowe nerwy i dobry zawód i dobry powód. Tak mówią w pociągach, kiedy się chwalą tymi podróżami, że to z Kenii, Irlandii, Rzymu wraca i że te loty to takie męczące, a zawsze takie na odwal- jak koleje (polskie ma się rozumieć). Bo panie, jak się niemiecką koleją jedzie, to aż zatyka, tak szybko i żadnego problemu. A to, że tam czasem wyzywają polaczków, a co to takiego, człowiek przyzwyczajony, wszędzie wyzywają, to co to za różnica. A komfort – działa , jakby to powiedział Załucki. Wie pan, a Załucki to w ogóle do mojej ciotki kiedyś przyjeżdżał i te de i te pe i te be. I te en– nuda.
Blanka lubiła Załuckiego. Wesoły człowiek, miłe wiersze i bardzo zabawne. Niestety nie znała nikogo kto by go też lubił i z kim można by się pośmiać z jego subtelnych żartów. Ogólnie, Blanka nie znała nikogo z kim można by było się pośmiać, popłakać, popleść bzdury, wpaść w dyskurs, zjeść albo wypić i milczeć. Kiedyś, dawno temu, Blanka miała jeszcze nadzieję, że znajdzie przyjaciół. Na studiach, albo w pracy, albo po pracy. Niestety mimo, iż miała kilkaset numerów telefonów, codziennie kilka maili do wysłania, spotkań do odpękania, żadna z rozmów nie była dla niej przyjemnością. Zawodowo -setki kontaktów , prywatnie – żadnych.
Nie wie pan kiedy Gdańsk? Jeszcze pięć godzin i będzie. I z czego się tu cieszyć, zauważyła Blanka w myślach, oczywiście - jakby tylko odpowiedzieć takim pasażerom na głos, to od razu się zaczyna zdanie takie, zdanie inne i kłótnia gotowa. A taki przedział kłócący- to już pożal się Boże, afera. I spać się nie da i nie spać też nie. Dlatego Blanka odpowiadała, ale w myślach i to samej sobie- jak zawsze. Gdańsk Blanka znała jak własną kieszeń. Wąskie uliczki, Brama Zielona, Złota, zardzewiała, krótkie uliczki, Długa, Motława, przystań i sklepy z bursztynem i imitacją. Piękne kamieniczki, to prawda, chociaż - ostentacyjnie niemieckie. Ale piękne. Dawno temu, Blanka miała tu nawet znajomych. Takich prawdziwych, jak na jej realia. Takich, z którymi rozmawiała i nawet raz czy dwa gdzieś wyszła. Każdy kiedyś musi zmienić otoczenie, wyrosnąć i zarosnąć. Może to nawet lepiej.
Wczoraj, kiedy Blanka dowiedziała się z maila, że jedzie właśnie do Gdańska, zaświtała jej myśl, żeby spróbować odmówić. Żeby nie być wystawioną na pokuszenie, na to, że niechciana myśl zacznie się kłębić w jej umyśle. Zacznie go zniewalać, zakuwać w kajdany. A to rzutowałoby na zlecenie. Ale nie mogła odmówić. Nie było takiej możliwości i to dlatego, że tak właśnie wtedy, dawno temu sobie postanowiła. Chociaż postanawiała teoretycznie zupełnie coś innego. Więc już wiedziała, że jak tylko zobaczy pierwsze ceglane budynki, widoczne od strony Tczewa, zapragnie odwiedzić miejsce, w którym kiedyś bywała. Trochę daleko od Gdańska, ale Gdańsk to już to. To już to miejsce, to już ten region, który ktoś kiedyś nazwał - przeszłością. Wiedziała, że myśl o byciu tam, daleko od Gdańska, ale zawsze bliżej niż z Krakowa, albo z Kielc, będzie ją po raz pierwszy od kilkunastu lat, prześladować. Miejsce to, tak upragnione i jednocześnie tak bardzo znienawidzone, wyznaczał długi wąwóz, ciągnący się wzdłuż morza, niedaleko Władysławowa. Piękna, przepiękna okolica. Bez turystów, wolna, orzeźwiająca i spokojna. Tam, w jakimś innym, poprzednim, zapomnianym życiu, odbywała długie spacery. A może to było w jakichś baśniach albo sennych marzeniach? Tak odległe, że nierealne. Ale nie, to nie mógł być sen czy koszmar, wymysł ani opowiadanie, ponieważ to tam podejmowała wszystkie decyzje, które w dziwnym zbiegu okoliczności zaprowadziły ją aż do tego pociągu, tu i teraz, dzisiaj w tym ubraniu i w tej podróży.
Wspomnienie tego miejsca, Blanka od wczoraj starała się zagłuszyć. Nie myślała też o nim w pociągu, aż do teraz, cholera jasna. I teraz to koniec- wiedziała. Przez następne cztery godziny, w zatłoczonym pociągu Kraków Płaszów- Kołobrzeg, wąwóz, ciepły piasek plaży i korony drzew, przez które słońce przedzierało się z klifu w dół, nie będą chciały zamazać się w pamięci.
I jeszcze ta sylwetka. Ten cień, który długą czarną smugą kładł się od brzegu plaży i kończył w wodzie, tuż przy linii pierwszych większych fal. Tuż tuż, przy jej własnym cieniu, dużo krótszym, płytszym i skierowanym dalej od słońca. Ciężko wymazać ten obraz z pamięci. Tak bolesny, że aż czasami słodki i przyjemny. Tak słodki, ciepły, że chciałoby się go uniknąć, wyminąć, przejść albo podeptać.
Była wtedy dość młoda. Trochę młoda, ale nie za bardzo. On miał więcej lat i oleju w głowie, doświadczenia, wzrostu i pomysłów. Ufała mu i wiedziała, że może mu powierzyć wszystkie swoje troski, wszystkie decyzje, których sama nie umiała podjąć. Wiedziała, że nigdy by jej nie zawiódł, że była centrum jego świata i, że to nigdy by się nie zmieniło. Chciałaby, żeby spacery po wąwozie nigdy się nie kończyły. Żeby pływanie starym kutrem, który do połowy zatopiony był w piasku, i który trzeba było z oporem wyciągać we dwoje, nigdy nie trwało tylko dwie lub trzy godziny, ale do końca świata, do powtórnego chaosu, który złączyłby ich i morze i ziemię i niebo i piekło.
Ach, wąwóz. Dryfowanie kutrem przy samym brzegu, na leżąco. Z głową skierowaną do słońca. I te długie, ale jak pozornie krótkie, rozmowy o życiu, celach i bezcelowości decydowania.
To tam postanowiła sobie, że musi wyjechać i być jak najdalej. I nigdy nie wrócić i nigdy nie obejrzeć się za siebie. Uciec, zatracić się w pracy i nie marzyć, że mogło być inaczej.
Jeden ciepły, sierpniowy, a może już wrześniowy wieczór na kutrze. Ostatni, wryty w pamięć, zaważył na tym, gdzie i kim teraz jest. To ten wieczór zdecydował, że jest w pociągu Kraków Płaszów- Kołobrzeg, że nie ma nikogo, że nie ma celu ani spełnienia.
Blanka ocknęła się z letargu tych wspomnień, jak ktoś, kto przed chwilą omdlał z bólu i budzi się by poczuć go jeszcze dotkliwiej. Kłucie i drżenie utwierdziło ją w przekonaniu, że została otwarta gorejąca rana, którą dotąd czuć było tylko przy dotknięciu. Nie bolało, gdy zajęta była życiem innych, obcych, szarych, jednolitych, nieznajomych, nic jej nie obchodzących. Mogła odmówić, nie przyjąć zlecenia nad morzem. Tak sobie pomyślała, natychmiast zaprzeczając. Jakżeby mogła odmówić Jej praca była obowiązkiem, który musiała wykonać. Bo tak zdecydowała wtedy, w wąwozie na kutrze. Wtedy, kiedy prosto w oczy po raz ostatni skłamała jemu – cieniowi, rzuconemu prosto na jej twarz. Kiedy zapytał, czy zostanie, na zawsze i póki śmierć...
To był początek. Pierwszy krok na trap masztowca, który niesie ją do dziś. Od tamtej pory codziennie, bez dnia przerwy, mówiła ludziom to, czego właśnie nie myślała. Kłamała bezczelnie i z całą odpowiedzialnością w sprawie słusznej lub niesłusznej, obiektywnej, subiektywnej, niewiadomej. Przy obcych- to takie proste jak życie, jak oddychanie. Naturalne i przyrodzone.
Teraz też, mogłaby Cygance powiedzieć, że tu wszyscy są tolerancyjni, żadnych uprzedzeń. Parce, że ich miłość jest głęboka i wieczna. Jegomościni, że to bardzo ciekawe co mówi. A panu od walizki z wielbłądem, że nikomu przecież ten bagaż nie zawadza. Tylko dlaczego skłamała wtedy, jemu?
A może nie skłamała. Może wcale nie myślała na odwrót, tylko wierzyła we własne słowa, wypowiedziane jednym tchem, cichym, schrypniętym tchem raczej niż głosem. Może skłamała tylko sobie, tylko raz. Następnego poranka, kiedy spakowała jedną walizkę, kupiła bilet, zmieniła numer i zdecydowała, że tak będzie lepiej. Że już nigdy nie wróci, nie potrzebuje, że to nie był cel jej życia, że gdyby inaczej... że bolałoby, raniło.
Cudze życia są nieciekawe. Szare, nieistotne dla nikogo, cokolwiek ludzie albo dziennikarze o tym mówią. Tylko życie Blanki było ważne i to tylko dla niej samej i to tylko dawno temu, przed decyzją o porzuceniu tego życia. To co robiła, bez tożsamości, albo raczej z nadmiarem tożsamości, wyzuło ją z własnej duszy, emocji, pragnień. Pozbawiło celu jej podróż. Zamieniło każdą chwilę jej życia, a raczej – nie jej, a kogoś innego, jakiejś istoty, która myślała jej umysłem i korzystała z jej zmysłów – w obowiązek, którego nie można porzucić. Druga tożsamość, której nie można się pozbyć, z której nie można się wycofać i ta pierwsza- o której należy zapomnieć, skoro tak się zdecydowało dawno temu i skoro tak się zobowiązało nie przed szefostwem- ale przed sobą i przed Najjaśniejszą Rzeczpospolitą.
Jeszcze godzina (ale pewnie półtora), i pociąg dotrze na peron Gdańsk Główny. Trzeba będzie wysiąść i wyjść i dojść. A potem słuchać i udawać, mówić i dalej udawać i nie zastanawiać się nad niczym. A potem wsiąść w pociąg i wrócić i zostawić to, co się zostawiło tutaj dawno temu, na zawsze a może i nie. Wszyscy ludzie w tym przedziale, gdyby tylko mogli sobie wyobrazić, gdyby tylko wiedzieli cokolwiek – jednogłośnie orzekliby, że takiej jak Blanka to fajnie. Każde z nich, powiedziałoby jak to musi ciężko żyć. Blanka pomyślałaby wtedy sobie, że przecież życie obowiązkiem nie jest. O tym była przekonana.
Deszcz jakby przestał padać. Strużki mokre i lepkie nie spływały już po siedzeniu. Teraz tylko drobne kropelki na szybie odrywał pęd pociągu, wiatr a może i jakiś Bóg. Jakie podobne te krople do niej samej i do każdego kto siedzi w tym przedziale. Nic nie znaczące. Przed chwilą spadły, potrzęsły się chwilę i już coś je pcha dalej, odrywa, przenosi, wrzuca we wspólną kałużę, nie wiadomo gdzie.
Tego ją nauczyli kiedy poddawali ją próbom. Dokładnie pamiętała słowa swojego opiekuna, kiedy już wiedziała, że tak, że ma szansę żyć tak, żeby nie myśleć i nie pamiętać, i nawet bać się przypomnieć sobie - że było się kimś innym. Powiedział jej wtedy, że jeśli się zdecyduje to musi pamiętać o jednym. Kłamstwa, zdrady, udawanie, wieczny, całodobowy teatr to nic. Ale jeśli już powie tak, święte, którego ani śmierć ani wolna wola ani Bóg nawet nie może unieważnić, to ma sobie wbić w mózg, jak najgłębiej, gorącym żelazem wypalić świadomość, że teraz jej życie nie będzie dla nich wiele warte, ani dla niej żyć nie będzie żadną koniecznością, od teraz Navigare necesse est. Necesse.
A więc Gdańsk, może nie tylko dziś, może za tydzień znów. Bez emocji, bez rozmyślań, bez niechęci. Choćby nie wiem jak bolało, choćby przypominało, wąwóz, cień, obietnicę, siebie-Navigare necesse est.

środa, 7 listopada 2012

Znam Cię

Znam Cię
Znam twoje imię

I rodowe nazwisko
Znam kolor twoich oczu
Włosów i ust

Wiem ile masz lat
Wiem gdzie mieszkasz
Wiem na co chorujesz
Wiem jaką wiarę wyznajesz

Mam twoje zdjęcie
Mam twój numer
I adres
Mam twoją wizytówkę
I mam twój znak zodiaku

Jednak

zanim staniesz się
moją częścią
drugą połową

Karkiem mojej głowy
Palcem mojej ręki
Krwią mojej tętnicy
Duszą mojego ciała


Odpowiedz mi-

kim jestem ja-

twoje osobiste
ja

*Za późno**


Zakręciła się

I spadła

odszedł


Są chwile które pamiętam
Jak we śnie

ten język spojrzenia


Gdybyś wtedy umiał
Gdybym wtedy znała
Gdybyśmy oboje mieli

choć połowę serca

nie potrafiła drążyć
naszego głazu

Zakręciła się

I spadła

A ja zostałam
sama

Historia Katynia, 2009


Historia Katynia



Widziałem kosmyk ambicji
Widziałem głowę marzeń
Widziałem człowieka

Widziałem ziarno niewinności
Widziałem garść zalet
Widziałem ziemię

Widziałem dym zła
Widziałem lufę wymierzoną z nienawiścią
Widziałem karabin

Widziałem ciało
na ziemi
i karabin w powietrzu
i rękę, która opadała

bez sumienia

  • potem

Otoczyli się szańcem kłamstw
Nie pozostało nic
Naszym bagnetem świadectwo
siniaki i płacz po zabitych braciach
Niedostępni za szklaną mgłą
Odcięci od dymów i pogorzelisk
Nie skalali się i nie wyszli ku nam
Moja ręka była zbyt spracowana
Zbyt czarna od węgla
Od cum
Patrzeli na nas
Bo ich oczy nie cierpiały od gazu
od zdrajców
od jaskrawości krwi

Ciężko było się podnieść
Gumowa pałka zostawiła wgniecenie na naszym umyśle
Nienawistna ręka zawsze celowała bez błędu
Mimo to staliśmy i gotowi byliśmy przebaczyć
Oni stali wysoko na Olimpie swojej władzy
I błyskali niewybitym zębem tam
gdzie wschodziło ich słońce

Przydeptani do zimnego asfaltu
Krępowani łańcuchem milczenia
Wciąż czekaliśmy aż otworzą bramę
I z tego polskiego piekła otworzymy furtę czyśćca

W końcu wydawało nam się że jesteśmy u celu
A stół jak u Artura
Okazał się złudną pociechą

Szczelnie zamknięta w pustym skarbcu
biała plama
na kolejne ciemne lata

Ikar


Ikar


Zaklęty w Gwiazdę rozłożył ramiona
Na jeden podmuch czekał całe życie
I tonął w fali ciepłego powietrza
Rozgrzewanego kaspijskim słońcem

Zwodniczy uśmiech nawoływał do siebie
Przyciągał i kusił szaleńczy taniec promieni
On osłabiony okresem czekania
Uległ

Śmierć była słodka
Spadająca gwiazda powoli stygła

Zimne morskie fale czule opatrywały oparzenia

Ani oracz ani rybacy nie zdążyli pomyśleć życzenia

Zginął z miłości
tumaniącej złotej kuli
Z pragnienia nirwany


A ojciec zwinął skrzydła

Jak gryf
Miał teraz zloty łeb lwa
I trochę jego odwagi

Długi ogon diabła
I trochę jego sprytu

Ostre pazury
I trochę agresji

I skrzydła anioła
I jego łkającą duszę


Poczerniały na twarzy
krążył
Unosiły go tylko łkania
Tylko krople
zatrzymane na
drżącej brodzie

Podróż, 2008


Podróż

1
Ścieżka była długa

Co raz mijałem kolejny zakręt
Drzewa kłaniały się w pas
Słonecznej koronie świtu
Powietrze kołysało znajomy swojski zapach rumianku

Spojrzałem w oko białej chmurze i
uwierzyłem

Bóg dał mi drugą szansę

2
Był letni wieczór
Wracałem pijany wściekłością
Matka znów zaprzedała duszę
Tłumaczyła się starością
Nie zauważając dawnej sukienki
wchłaniającej kałużę pod wanną
Kolejny raz
nie zdążyła się doczołgać

Droga była śliska
Co raz mijałem bukowe trupy
Pnie zawężały mi drogę
Łysymi koronami
Powietrze w samochodzie było zbyt gęste

Zobaczyłem tylko dwa świetliste oka
i moja świadomość poszybowała poza horyzont

on był w ciężkim stanie...
3
Był zimowy ranek
Wracałem otrzeźwiony mroźnym powietrzem
Oddałem lekarzowi nowo zarobione pieniądze
Te pierwsze- uczciwe
Tłumaczyłem się obowiązkiem
Nie wspominając o nie rdzewiejącej miłości
Kolejny raz przemawiającej do rozumu

Moja duma zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach...

4
Szedłem pełnym kwiatów ogrodem
po horyzont roztaczał się bajkowy krajobraz
Wspaniała karmazynowa zorza
płonęła tuż nad ciemnym błękitem
statecznego morza
Nie znałem dotąd uczucia porywającego zachwytu
za lasami gęstymi od myśli
wzlatujących to nad wzgórza idei
to nad ciemne i mroczne doliny
wyłaniały się nowe drogi
prowadzące w obłoki
czasem wyżej aż po krańce
znanego mi kosmosu
Idąc tak wyboistą ścieżką
zdarzały się rozwidlenia i ciemne stepy
przytłoczone pożółkłymi chwastami
ledwo podtrzymującymi ociężałe
nijakie powietrze
w przepychu naturalnego chaosu
zdumiewałem się prostotą bogactwa


miałem teraz swój prywatny
rozkoszny Eden



A wszystko
Bo szukałem
i znalazłem prostą równinę
dotąd nie tkniętą
-
Przebaczenie



To była jedyna niezapomniana podróż
W głąb siebie

Zima ***


***

mroźny ranek przestraszony zębami lodu,
pyszniącymi się w odbiciu ledwo żywej z zimna rzeki,
nieśmiało wychyla
delikatne obłoki zza horyzontu,
bladym okiem skostniałego słońca
z zaciekawieniem spogląda na las

na odizolowaną od zgiełku i hałasu przestrzeń,
spowitą nieskazitelną bielą,
przed którą szarość nocy ucieka w stronę księżyca,
podążającego, dla ogrzania się, w okolice równika,
dociera środek dnia

spadający lekką kaskadą śnieg,
dodaje niemłodym drzewom powagi,
emerytowane brzozy tulą się do siebie,
zasłuchane w magię enigmatycznej muzyki natury,
którą skrzypiące szkielety buków,
obejmują polanę

sędziwy dąb, ubierając śnieżny kożuch,
dziwi się wiewiórce, wybitej z orzechowego snu,
że jej rude futro zakłóca biel lasu,
podczas gdy bezpieczne, ciepłe gniazdo w jego pniu
stoi otworem

słońce zmęczone przetykaniem promieni
przez siatkę konarów,
udaje się na spoczynek

zbudzony nagłym poruszeniem księżyc,
zmierza do conocnej pracy,
lekkim wietrzykiem, kołysze las do snu

aksamitna kurtyna nocy opada,
koło zimowej doby ponownie rusza,
śnieg sypie nieprzerwanie...

Urząd


Poniższy tekst  jest częścią powieści i nie może być rozpowszechniany ani kopiowany.


Wysiadłszy z nośnika kilkuset ciał ludzkich, jak zapewne ongiś określono by poetycko zwykły pociąg elektryczny, wysiadłszy – udałam się do urzędu. Było to w jednym z tych miejsc, do których nikomu nie chce się chodzić, ale każdy musi. Jak przystało na człowieka należącego do wyżej wymienionej grupy „każdych”, nie zapomniałam zabrać ze sobą maski miłego i cierpliwego petenta. Oczywiście, w świecie poprawności politbiurowej, nie używa się już słowa petent. Jesteśmy rzekomo klientelą. Celowo używam tego słowa, gdyż nie tylko ja urzędników nadmiernie gorliwie politbiurokratycznych określam tak, jak niegdyś Piłsudski określił posłów. Wchodząc zatem do burdelu, oficjalnie zwanego urzędem, nałożyłam tąże maskę petenta. Trzeba przy tym roli iście oskarowej, którą do perfekcji opanowało społeczeństwo ostatnio. Oczy pamiętać opuścić, ramiona pamiętać ściskać, głos jedwabistym wymodulować i ... prosić. Tak oto, gramy rolę proszących.

Urzędnik A, nie chciał nawet minuty spędzić na moim monodramie. Pogardliwym wzrokiem, niczym niekryty krytyk skierował mój, z kolei upokorniony wzrok na tabliczkę – przerwa. Nie w głowie było mi jednak, czynić teraz antrakt, kiedy kurtyna mojego przedstawienia nie zdołała się jeszcze podnieść. „Rekwizyt widziałeś kanalio”- myśli moje zadeklamowały w stronę Bóg wie czego, gdyż o rozum godny homo homini tegoż Urzędnika A nie podejrzewam. Co do duszy, bądź serca, również mam wątpliwość negatywną. To znaczy, iż nie mam wątpliwości, że osobnik ten miał wnętrzności wybrakowane. Wątroba, nerki i żołądek wyparły co mniej – w mniemaniu tegoż – ważne narządy.
Urzędnik B, głosem godnym antycznego Heroda, posłał w moim kierunku rozbudowane pytanie, o treści „tak?!”. Skonfudowana, przez moment zastanawiałam się, czy teraz już razem rozgrywamy pewną sztukę, czy nadal mogę swój teatr odgrywać, uważając go za widza. Sam mi jednak urzędas odpowiedział, tym pytaniem retorycznym, zapewne metafizycznie. Otóż, „tak”, wchodzę w pierwszą scenę dramatu.
Głos mój drgnął niezauważalnie, i cichym miękkim sopranem zaśpiewał , ściszając ton, aż do ostatniego słowa, które nie wybrzmiało w ogóle w świecie materiałnym:
„Dbry, chciałabym złożyć wniosek o wizę”
„Co” – to ciekawe jak w jednej sylabie, zawrzeć można wszystkie bóle i pytania świata. Jest to, jak napisałam, wyraz będący i zdaniem zdecydowanie twierdzącym, i rozkazującym i samym w sobie pytajnikiem, znakiem, słowem, symbolem. Któż nie użył kiedyś tego słowa i ile kontekstów w nim nie zawarł?
Po tak miłej zachęcie, rozpoczęłam następny dialog mój własny, monologiem określany (przy czym może się od razu rzucać w uszy stereologiczna foniczność mych słów, która bije o mur dwójki-pary małżowin, bębenków i kowadełek osobnika naprzeciwko). Nie oczekując wcale na ciepłe przyjęcie publiczności, powtórzyłam cytat z poradnika dla petentów urzędu, tym razem idąc za rozumem, którego resztki przetrzebione przez sito sywilizacji i kultury naszych czasów, pozostały w moim mózgu, zaakcentowałam i podkreśliłam słowo „wiza” (w dopełniaczu liczby pojedynczej).
Zdecydowanie, rozminęliśmy się jednak z publicznością w jakiejś czasoprzestrzeni. Urzędas B, w odpowiedzi na oratorium wygłoszone, a być może – usłyszane, zareagował nie – gromkimi brawami, które zachęciłyby aktora do starań, ale prostą i ostrą jak włócznia odpowiedzią „To niech pani składa”.
Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem jego słów. Nie przekazu, gdyż kanalia B nie była w formie absolwenta szkoły teatralnej, na co zresztą nie aspirowała, a czego i ja nie oczekiwałam. Prostota, trafność i jasna filozofia tych czterech słów, ujęły mnie bardziej niż mickiewiczowska Litwa ojczyzna jego, a przecież to wieszcz pierwszy przeforsował mistrzowskość czternastozgłoskowca. Uczeń B – przerósł mistrza A M.
Gdybym nie uprzytomniła sobie, że sztuka zaraz wejdzie w akt drugi, z powoli osiąganym kulminacyjnym punktem, słona kropla podziwu, zakręciłaby się i spadła, niwecząc kunszt charakteryzatorki. 
Szczęśliwie, nie było to pierwsze tak zacne przedstawienie, z jakim przyszło mi konkurować w tym świecie. Z twarzą określaną mianem kamiennej , sięgnęłam po rekwizyt drugi – blankiet. Co jednak pulsowało pod mą skronią – zachwyt. Rozsmakowanie i tarzanie się w słowach, których postać objawił mi Urzędas B. Otóż ileż prawd świata zawarł on w swym dialogu zewnętrznym. Ileż informacji przekazał mnie- człowiekowi ułomnemu, stworzonemu na jego odbicie zaledwie obrazu. Samo „to” – wzbudziło mą ekscytację. W „tym” zawarł urzędnik wszelkie emocje, jakie przepłynęły pomiędzy nami.
Niech – forma bezosobowa, rozkazująca. Lecz z drugiej strony, formalnie, i gramatycznie twierdząca. 
I to „pani” – tożsamość kobiety , zidentyfikowana, stwierdzona, wyrażona w odpowiedzi. Ludzkie oblicze urzędu. 
A przecież nie powinno, w dobie wszechogarniającej równości. Zaskoczyło mnie to, aczkolwiek pozytywnie, w beznadziejności tej sytuacji. Wreszcie „składa” wieloznaczność, tryb przyszły, niedokonany czyli niby składam, ale przecież jeszcze nie złożyłam, wszystko w rękach boga, a bogiem dziś w tym przedstawieniu jest Urzędas B. Jak Bóg.