*Nowela zdobyła III miejsce w konkursie literackim Powiew Weny 2012 oraz została opublikowana w tomiku pokonkursowym.
Kopiowanie jej elementów bez zgody autora jest sprzeczne z polskim prawem autorskim.
Deszcz dzwonił o
szyby niczym w artystycznych filmach. Tak sobie pomyślała Blanka.
Szkoda tylko, że akurat nie znajdowała się na seansie jakiegoś
ckliwego dzieła kinematografii, a w pociągu. Kolejny raz w pociągu.
Pociąg stanowił definicję życia Blanki, scenariusz, choreografię
i scenę. A w nim była Blanka, manekin rzucony przez kogoś, udający
że przyszedł tu sam i z własnej woli. Nie od zawsze tak było,
rzecz jasna. Ale w ciągu ostatnich ośmiu lat, było właśnie tak,
nie inaczej.
Ktoś
kiedyś powiedział, że człowiek sam sobie sterem i okrętem. Może
i tak, ale należałoby dodać, że człowiek, istota niewiele wyżej
odrastająca od ziemi niż jaszczurka - nie ma wpływu na sztormy,
burze, usytuowanie skał, krę, wodorosty. Ani na tę siłę, która
statek potrafi zepchnąć z wyznaczonego szlaku, ani na tę siłę,
która potrafi wypalić dziury na jego pokładzie. Czasami, człowiek,
ludzka istota mniejsza i słabsza niż byle jakie drzewo, nie może
nawet przewidzieć, czy jego żagli nie przegryzą nieproszone
szczury, albo jakiś nierozgarnięty majtek. Jedyne co jest pewne, to
że jeśli odbijesz od brzegu, to koniec. Klamka zapadła, kobyłka u
płotu. Musisz żeglować i kropka, choćbyś był najmarniejszym
statkiem na całym oceanie. Tak właśnie Blanka myślała o sobie.
Stare
gumy w oknach popeerelowskiego pociągu przeciekały. Strużki
mokrego, tak bardzo mokrego, że aż lepkiego deszczu, ściekały po
ściankach przedziału. Najlepsze miejsce- nie ma co – pomyślała
Blanka. Normalnie, można by dodać, że pomyślała z wściekłością.
Jednak Blanka nie przywiązała żadnych emocji do tych rozmyślań.
Te lata tłuczenia się pociągami po Polsce sprawiły, że nic nie
było w stanie jej zaskoczyć. A niechby nawet się spóźnił dwie
godziny. Niechby w jakiejś małej pipidówce pomiędzy Toruniem a
Kutnem kazali jej wysiadać i czekać na autobus. Niechby okna
wybijały dzieciaki. Nic. Żadnych emocji. Z jednej strony, Blanka
uważała że to całkiem dobrze, pozostawać bez emocji. Człowiek
się czuje taki ponad. Ponad tym, ponad tymi ludźmi, którzy w
przedziale klną na koleje, wydzwaniają do męża, dziecka,
dziewczyny, szefa i Bóg wie kogo. Ponad tym wszystkim, wywyższony i
godny. Chociaż to tylko głupia podróż z punktu A do punktu B, z B
do A, którego za miesiąc, tydzień albo już jutro w ogóle może
nie być na powierzchni ziemi a tym bardziej- na mapie. Podróż
jedna z wielu. I śmiać się chce, że praca w terenie, poza
biurkiem jest zawsze reklamowana możliwością ciągłych zmian,
dalekich podróży i przygód. No jasne. Tylko małym druczkiem
nigdzie nie piszą, że po jakimś czasie każda praca staje się
monotonna. Po jakimś czasie, każda podróż wydaje się gubić swój
cel.
Sprawa
braku tych emocji, miała jednakże jeszcze jedną stronę. Już tę
gorszą, naturalnie. Powodowała bowiem, że czas przejazdu, wolnego
jak sto tysięcy żółwi w korku, ciągnął się niemiłosiernie,
w ponurej i lepkiej, jak ten cholerny deszcz, nudzie. Wszystko już
widziała, żadnych zaskoczeń. Każda rozmowa pasażerów,
niezależnie od wieku, wymiarów i płci miała zakończenie
przewidywalne jak to, że od poniedziałku do piątku w telewizji
jest Moda na Sukces. Nuda. Nuda, nudnista.
Przewidywalność
i monotonia wprost proporcjonalnie odwrotna do tej, której chciałaby
w swoim życiu. Blanka doszła do wniosku, że nie może nawet
zapisać się do dentysty. Bo skąd niby miałaby wiedzieć, gdzie
akurat będzie za miesiąc. I co akurat będzie robić. Pewne było
to, że nic wielkiego i ważnego dla jej życia, a zwłaszcza nic
interesującego. I pewne było to, że będzie to musiała zrobić,
choćby się przykuła do bramy jakiegoś ministerstwa i zaparła.
A,
no i jeszcze ten deszcz. Jesienny. Ale nie jak ten z piosenki, tylko
brudny, lepki i zimny.
Zaduch
w przedziale powodował, że Blanka ani nie mogła myśleć o niczym
poważnym, ani zasnąć, ani nie spać. 7 obcych osób, ścieśnionych
na tej małej, groteskowej powierzchni żelaznej puszki wagonu,
przeszkadzało dziś Blance jak nigdy –a do tego powinna się już
była przyzwyczaić. Jadąc co kilka dni tą samą polską koleją,
trasami- obecnie mozolnie i leniwie restrukty, restrukturu,
restrukturyzowanymi, czy jak to się tam pisze na tablicach unii
europejskiej, powinna przecież się już przyzwyczaić. Zawsze
pociąg świątek, piątek, Dworzec Centralny, linia TLK, nie mylić
z IC, ECC, WKD, Regio i SKM (TLK- bo najtańsza). Z powrotem –
niedziela, czasem wtorek, Dworzec Różny, byle z TLK (bo najtaniej).
I zawsze ta rzesza ludzi. Niby różnych, ale ciągle takich samych.
A to babka w odwiedziny do syna. A to w podróży służbowej z
iPadem, iPodem, iMac-iem i prawdopodobnie iMózgiem. A to na koncert,
z koncertu, z poboru, imprezy, urodzin, pogrzebu, i ble ble ble.
Wiecznie to samo.
Dobrze,
że chociaż wzięła tę małą, granatową torbę. Z dużym bagażem
to człowieka mógłby jasny szlag trafić. Rozpychają się ci z
Okęcia. Gdzie ci ludzie latają, to ciężko stwierdzić. Blanka
wyobrażała sobie, że w takiej torbie, jaką ten facet z siedzenia
po środku, wtaszczył na górę, to musiał chyba pralkę przewozić,
albo wielbłąda. Przynajmniej ona by tam wielbłąda zmieściła.
Gdyby oczywiście miała możliwość mieć wielbłąda. To
kuriozalne, ale jakoś nigdy nawet nie miała chomika. A tak się jej
zdawało, że wielbłąd mógłby to być całkiem ciekawy towarzysz
podróży. A przynajmniej niewymagający. Nie to co ludzie.
A
ta Cyganka, co zapobiegawczo zajęła sobie miejsce przy drzwiach?
Dwie wielkie torby, takie typowe torby, jakie oni wszyscy mają na
bazarach. A w środku mydło i powidło i co tam jeszcze się udało
wziąć. Mydło i powidło. Tak Blanka miała w zwyczaju odpowiadać,
kiedy ktoś ją pytał co robi. To i tamto. Czasem tu pojedzie,
czasem tam. A jaki zawód ? Tak miały w zwyczaju pytać rozliczne
ciotki klotki, wujki i przygodnie poznani nieznajomi. Żeby uniknąć
rozlicznych tłumaczeń, że dla tego zawodu nazwy jeszcze nie ma,
ale kiedyś będzie, albo i nie, że to wolny zawód, rzecz jasna,
ale trochę zniewalający, mówiła po prostu, że „dziennikarzy”
trochę i już. De facto jej zawód też był wolny. No cóż,
związana fałszywymi kontraktami, umowami, rozmowami – prawie bez
urlopu, ale zawód wolny, nie ma co. No i przeżyć się za te
grosze da.
Blanka
miała tylko małą tradycyjną torbę weekendową. Wnętrze zawsze w
tym samym składzie. W stronę „do”: poskładane w kostkę dwie
bluzki z krótkim rękawkiem (w krypto kręgach nazywane T-shirtami),
elegancko złożone jeansy czarne par jedna. Sukienka i szpilki „w
razie czego”. Pod tym wszystkim, uprasowane coś do spania. A
jeszcze pod nimi, czyli na samiusieńkim dnie, wciśnięta w kąt,
róg i kant – bielizna. No i kosmetyki, na wierzchu. Kosmetyki,
nadmienić wypada – zestaw wyjazdowy, skrócony: aerozol,
triklosan, EdP, glikol propylenowy i thimerosal – w różnych
opakowaniach. W drodze „z”: wszystko to samo tylko pogniecione,
zmiętoszone i upchnięte. No i w obie strony: mała torebka
podręczna z książką, portfelem i telefonem, pakowane w tej
kolejności. I to wszystko.
Wszystko
zaś przyda się tam,
tym razem tam
– znaczy Gdańsk. Zawsze tam,
to gdzie indziej, ale dzisiaj tam
to właśnie tam.
W podróży do Gdańska, Blanka sobie myśli, że jak zawsze ma
pecha- jechać w przedziale z jakąś parką. Migdali to się, aż
serce się kraje. Bo co taki biedny, głupi, zakochany może. Miłość
jak choroba – otępia, osłabia, aż przechodzi, albo nie. Ale do
grobu zawsze przybliża. I zawsze kłuje, świdruje, boli tak, że
nawet Apap zmieszany z Ibumem, ba, nawet Ketanol Forte nie pomaga.
A
ta parka, co to akurat naprzeciwko Blanki siedzi, chociaż właściwie
nie siedzi spokojnie tylko się kręci, wierci, przekręca, wykręca
i co najgorsze – nakręca. Od razu widać, że tradycyjna parka,
rodem z Freuda. On - głowa tego dwugłowego stwora –przy oknie.
Ha. I dobrze mu tak, dobrze. Lepki deszcz, spływa mu tam pewnie po
karku (niewidocznym dla gołego oka, ale wedle teorii anatomicznych –
obecnym z tyłu, pomiędzy głową a niewygodnym oparciem siedziska).
Ona- pomiędzy nim, a facetem (tym z torbą z wielbłądem),
ściśnięta, ale tylko w połowie. Druga połowa (ta w 2 miejscach
wypukła) zatopiona w jej drugiej połówce (bądź co bądź też
wypukłej). I szczebioczą, jakby co dopiero poznali się na
imprezie, gdzie wedle Blanki przypuszczeń, w istocie się poznali. A
przynajmniej poznali tak, jak się poznać mogą ci, których zmysły
poznawcze są zaburzone pod wpływem kolorowych metanolów i
wiecznego pędu biologicznego.
Nuda w każdym
razie, jak najnudniejsza. Naprzeciwko Cyganki- śpiąca jegomościni,
kątem oka zauważyła Blanka. I dobrze, że śpi. Taka to, jakby się
obudziła, to od razu musi opowiadać o synku, maminsynku, wnuczce,
sąsiadce, sąsiadce synowej i samej synowej, co to jej nie stać na
opiekunkę, bo one teraz sobie życzą 1500 za miesiąc, więc musi
dziecko posyłać do przedszkola. To chodzi o to ekologiczne na
Wawrze, co to było w zeszłym tygodniu na TVN-ie w śniadaniu na
pytanie.
Blanka
miała, apropo’s, okazję (wątpliwą przyjemność) popracować
kilkaset razy z dziennikarzami, chociaż dziennikarzem, wbrew temu co
mówiła ciotkom klotkom, nie była. Dziennikarzami różnistymi,
choć właściwie- nie. Wszyscy oni są raczej- jednakowi. Ambitni,
nigdy nie mają czasu, egocentryczni, mili i niemili za razem. Ludzie
sukcesu, pełni bliżej nie identyfikowalnych żądz. Tylko jednego
im Blanka zazdrościła – że mają swój port. Biegają za
reportażami, jeżdżą, lecą, kręcą, ale zawsze na koniec
zlecenia- ta spokojna przystań – studio, montaż, skład,
nagranie. A ona? Sama sobie okrętem, ale bez portu. Czasami ludzie,
co jest absurdalne, zazdrościli jej portu, który dość mylnie
interpretowali. Że niby powinna się cieszyć, bo przecież ma
jakieś mieszkanko (wynajęte), jakiś dach nad głową (cienki), pod
który sobie wraca (rzadko). Może i była w tym część prawdy, że
to jakiś pomost, molo albo dok. Ale na pewno nie był to dom. Bo,
czy można domem nazwać miejsce, gdzie się tylko śpi, kąpie i nie
je. Gdzie się przebywa tylko czasami od północy do poranku, jeśli
jest na to zgoda z góry ? Wątpliwe. I jeszcze to ani własne, ani
umeblowane, ani nikt tam na nikogo nie czeka, ani się tam z
przyjemnością nie wraca. Taki dziennikarz, to zawsze ma jakiś dom.
Zawsze kiedy Blanka rozmawia z jakimś dziennikarzem, a raczej kiedy
grają przed sobą obopólne zainteresowanie, ktoś bliski tego
dziennikarza albo znajomy dzwoni i mówi, że czeka. Dlatego
dziennikarz zawsze się spieszy. To dziwne, bo Blanka też.
Obok
jegomościni, siedzi jakiś ciemny typek, ale bardziej pasowałoby
stwierdzenie „wisi”. Wysoki, włosy czarne, przyklejone do
twarzy, wiszą z góry na dół. W uszach wiszą słuchawki, a
raczej słuchawy z wiszącym kablem. Na bluzie, która też jakoś
tak na nim wisi,, jakieś napisy, cekiny, albo i nity. Taki tam
sezonowy wyznawca szatana. Nuda. Nuda najbanalniejsza. No i ten facet
obok. Widać, że służbowo, że wyjeżdża, na krótko. Obrączka
złota, z pięć lat małżeństwa, córka, syn, teściowa i
kochanka. Siłownia, solarium, pomada na włosach, przystojny ale
zupełnie zwyczajnie. Nuuu – da, da.
No i Blanka. Co
chwila w trasie. Gdyby tak chociaż można przelecieć, tę trasę
rzecz jasna, albo przepłynąć. Cokolwiek, byle zamordować tę
wredną, niepojętą monotonię podróży. Ale nie, na lot to trzeba
mieć pieniądze, a i stalowe nerwy i dobry zawód i dobry powód.
Tak mówią w pociągach, kiedy się chwalą tymi podróżami, że to
z Kenii, Irlandii, Rzymu wraca i że te loty to takie męczące, a
zawsze takie na odwal- jak koleje (polskie ma się rozumieć). Bo
panie, jak się niemiecką koleją jedzie, to aż zatyka, tak szybko
i żadnego problemu. A to, że tam czasem wyzywają polaczków, a co
to takiego, człowiek przyzwyczajony, wszędzie wyzywają, to co to
za różnica. A komfort – działa , jakby to powiedział Załucki.
Wie pan, a Załucki to w ogóle do mojej ciotki kiedyś przyjeżdżał
i te de i te pe i te be. I te en– nuda.
Blanka
lubiła Załuckiego. Wesoły człowiek, miłe wiersze i bardzo
zabawne. Niestety nie znała nikogo kto by go też lubił i z kim
można by się pośmiać z jego subtelnych żartów. Ogólnie, Blanka
nie znała nikogo z kim można by było się pośmiać, popłakać,
popleść bzdury, wpaść w dyskurs, zjeść albo wypić i milczeć.
Kiedyś, dawno temu, Blanka miała jeszcze nadzieję, że znajdzie
przyjaciół. Na studiach, albo w pracy, albo po pracy. Niestety
mimo, iż miała kilkaset numerów telefonów, codziennie kilka maili
do wysłania, spotkań do odpękania, żadna z rozmów nie była dla
niej przyjemnością. Zawodowo -setki kontaktów , prywatnie –
żadnych.
Nie wie pan kiedy
Gdańsk? Jeszcze pięć godzin i będzie. I z czego się tu cieszyć,
zauważyła Blanka w myślach, oczywiście - jakby tylko odpowiedzieć
takim pasażerom na głos, to od razu się zaczyna zdanie takie,
zdanie inne i kłótnia gotowa. A taki przedział kłócący- to już
pożal się Boże, afera. I spać się nie da i nie spać też nie.
Dlatego Blanka odpowiadała, ale w myślach i to samej sobie- jak
zawsze. Gdańsk Blanka znała jak własną kieszeń. Wąskie uliczki,
Brama Zielona, Złota, zardzewiała, krótkie uliczki, Długa,
Motława, przystań i sklepy z bursztynem i imitacją. Piękne
kamieniczki, to prawda, chociaż - ostentacyjnie niemieckie. Ale
piękne. Dawno temu, Blanka miała tu nawet znajomych. Takich
prawdziwych, jak na jej realia. Takich, z którymi rozmawiała i
nawet raz czy dwa gdzieś wyszła. Każdy kiedyś musi zmienić
otoczenie, wyrosnąć i zarosnąć. Może to nawet lepiej.
Wczoraj,
kiedy Blanka dowiedziała się z maila, że jedzie właśnie do
Gdańska, zaświtała jej myśl, żeby spróbować odmówić. Żeby
nie być wystawioną na pokuszenie, na to, że niechciana myśl
zacznie się kłębić w jej umyśle. Zacznie go zniewalać, zakuwać
w kajdany. A to rzutowałoby na zlecenie. Ale nie mogła odmówić.
Nie było takiej możliwości i to dlatego, że tak właśnie wtedy,
dawno temu sobie postanowiła. Chociaż postanawiała teoretycznie
zupełnie coś innego. Więc już wiedziała, że jak tylko zobaczy
pierwsze ceglane budynki, widoczne od strony Tczewa, zapragnie
odwiedzić miejsce, w którym kiedyś bywała. Trochę daleko od
Gdańska, ale Gdańsk to już to. To już to miejsce, to już ten
region, który ktoś kiedyś nazwał - przeszłością. Wiedziała,
że myśl o byciu tam, daleko od Gdańska, ale zawsze bliżej niż z
Krakowa, albo z Kielc, będzie ją po raz pierwszy od kilkunastu
lat, prześladować. Miejsce to, tak upragnione i jednocześnie tak
bardzo znienawidzone, wyznaczał długi wąwóz, ciągnący się
wzdłuż morza, niedaleko Władysławowa. Piękna, przepiękna
okolica. Bez turystów, wolna, orzeźwiająca i spokojna. Tam, w
jakimś innym, poprzednim, zapomnianym życiu, odbywała długie
spacery. A może to było w jakichś baśniach albo sennych
marzeniach? Tak odległe, że nierealne. Ale nie, to nie mógł być
sen czy koszmar, wymysł ani opowiadanie, ponieważ to tam
podejmowała wszystkie decyzje, które w dziwnym zbiegu okoliczności
zaprowadziły ją aż do tego pociągu, tu i teraz, dzisiaj w tym
ubraniu i w tej podróży.
Wspomnienie
tego miejsca, Blanka od wczoraj starała się zagłuszyć. Nie
myślała też o nim w pociągu, aż do teraz, cholera jasna. I teraz
to koniec- wiedziała. Przez następne cztery godziny, w zatłoczonym
pociągu Kraków Płaszów- Kołobrzeg, wąwóz, ciepły piasek
plaży i korony drzew, przez które słońce przedzierało się z
klifu w dół, nie będą chciały zamazać się w pamięci.
I
jeszcze ta sylwetka. Ten cień, który długą czarną smugą kładł
się od brzegu plaży i kończył w wodzie, tuż przy linii
pierwszych większych fal. Tuż tuż, przy jej własnym cieniu, dużo
krótszym, płytszym i skierowanym dalej od słońca. Ciężko
wymazać ten obraz z pamięci. Tak bolesny, że aż czasami słodki i
przyjemny. Tak słodki, ciepły, że chciałoby się go uniknąć,
wyminąć, przejść albo podeptać.
Była
wtedy dość młoda. Trochę młoda, ale nie za bardzo. On miał
więcej lat i oleju w głowie, doświadczenia, wzrostu i pomysłów.
Ufała mu i wiedziała, że może mu powierzyć wszystkie swoje
troski, wszystkie decyzje, których sama nie umiała podjąć.
Wiedziała, że nigdy by jej nie zawiódł, że była centrum jego
świata i, że to nigdy by się nie zmieniło. Chciałaby, żeby
spacery po wąwozie nigdy się nie kończyły. Żeby pływanie starym
kutrem, który do połowy zatopiony był w piasku, i który trzeba
było z oporem wyciągać we dwoje, nigdy nie trwało tylko dwie lub
trzy godziny, ale do końca świata, do powtórnego chaosu, który
złączyłby ich i morze i ziemię i niebo i piekło.
Ach,
wąwóz. Dryfowanie kutrem przy samym brzegu, na leżąco. Z głową
skierowaną do słońca. I te długie, ale jak pozornie krótkie,
rozmowy o życiu, celach i bezcelowości decydowania.
To
tam postanowiła sobie, że musi wyjechać i być jak najdalej. I
nigdy nie wrócić i nigdy nie obejrzeć się za siebie. Uciec,
zatracić się w pracy i nie marzyć, że mogło być inaczej.
Jeden
ciepły, sierpniowy, a może już wrześniowy wieczór na kutrze.
Ostatni, wryty w pamięć, zaważył na tym, gdzie i kim teraz jest.
To ten wieczór zdecydował, że jest w pociągu Kraków Płaszów-
Kołobrzeg, że nie ma nikogo, że nie ma celu ani spełnienia.
Blanka
ocknęła się z letargu tych wspomnień, jak ktoś, kto przed chwilą
omdlał z bólu i budzi się by poczuć go jeszcze dotkliwiej. Kłucie
i drżenie utwierdziło ją w przekonaniu, że została otwarta
gorejąca rana, którą dotąd czuć było tylko przy dotknięciu.
Nie bolało, gdy zajęta była życiem innych, obcych, szarych,
jednolitych, nieznajomych, nic jej nie obchodzących. Mogła odmówić,
nie przyjąć zlecenia nad morzem. Tak sobie pomyślała, natychmiast
zaprzeczając. Jakżeby mogła odmówić Jej praca była
obowiązkiem, który musiała wykonać. Bo tak zdecydowała wtedy, w
wąwozie na kutrze. Wtedy, kiedy prosto w oczy po raz ostatni
skłamała jemu – cieniowi, rzuconemu prosto na jej twarz. Kiedy
zapytał, czy zostanie, na zawsze i póki śmierć...
To
był początek. Pierwszy krok na trap masztowca, który niesie ją do
dziś. Od tamtej pory codziennie, bez dnia przerwy, mówiła ludziom
to, czego właśnie nie myślała. Kłamała bezczelnie i z całą
odpowiedzialnością w sprawie słusznej lub niesłusznej,
obiektywnej, subiektywnej, niewiadomej. Przy obcych- to takie proste
jak życie, jak oddychanie. Naturalne i przyrodzone.
Teraz
też, mogłaby Cygance powiedzieć, że tu wszyscy są tolerancyjni,
żadnych uprzedzeń. Parce, że ich miłość jest głęboka i
wieczna. Jegomościni, że to bardzo ciekawe co mówi. A panu od
walizki z wielbłądem, że nikomu przecież ten bagaż nie zawadza.
Tylko dlaczego skłamała wtedy, jemu?
A
może nie skłamała. Może wcale nie myślała na odwrót, tylko
wierzyła we własne słowa, wypowiedziane jednym tchem, cichym,
schrypniętym tchem raczej niż głosem. Może skłamała tylko
sobie, tylko raz. Następnego poranka, kiedy spakowała jedną
walizkę, kupiła bilet, zmieniła numer i zdecydowała, że tak
będzie lepiej. Że już nigdy nie wróci, nie potrzebuje, że to nie
był cel jej życia, że gdyby inaczej... że bolałoby, raniło.
Cudze życia są
nieciekawe. Szare, nieistotne dla nikogo, cokolwiek ludzie albo
dziennikarze o tym mówią. Tylko życie Blanki było ważne i to
tylko dla niej samej i to tylko dawno temu, przed decyzją o
porzuceniu tego życia. To co robiła, bez tożsamości, albo raczej
z nadmiarem tożsamości, wyzuło ją z własnej duszy, emocji,
pragnień. Pozbawiło celu jej podróż. Zamieniło każdą chwilę
jej życia, a raczej – nie jej, a kogoś innego, jakiejś istoty,
która myślała jej umysłem i korzystała z jej zmysłów – w
obowiązek, którego nie można porzucić. Druga tożsamość, której
nie można się pozbyć, z której nie można się wycofać i ta
pierwsza- o której należy zapomnieć, skoro tak się zdecydowało
dawno temu i skoro tak się zobowiązało nie przed szefostwem- ale
przed sobą i przed Najjaśniejszą Rzeczpospolitą.
Jeszcze
godzina (ale pewnie półtora), i pociąg dotrze na peron Gdańsk
Główny. Trzeba będzie wysiąść i wyjść i dojść. A potem
słuchać i udawać, mówić i dalej udawać i nie zastanawiać się
nad niczym. A potem wsiąść w pociąg i wrócić i zostawić to, co
się zostawiło tutaj dawno temu, na zawsze a może i nie. Wszyscy
ludzie w tym przedziale, gdyby tylko mogli sobie wyobrazić, gdyby
tylko wiedzieli cokolwiek – jednogłośnie orzekliby, że takiej
jak Blanka to fajnie. Każde z nich, powiedziałoby jak to musi
ciężko żyć. Blanka pomyślałaby wtedy sobie, że przecież życie
obowiązkiem nie jest. O tym była przekonana.
Deszcz
jakby przestał padać. Strużki mokre i lepkie nie spływały już
po siedzeniu. Teraz tylko drobne kropelki na szybie odrywał pęd
pociągu, wiatr a może i jakiś Bóg. Jakie podobne te krople do
niej samej i do każdego kto siedzi w tym przedziale. Nic nie
znaczące. Przed chwilą spadły, potrzęsły się chwilę i już coś
je pcha dalej, odrywa, przenosi, wrzuca we wspólną kałużę, nie
wiadomo gdzie.
Tego
ją nauczyli kiedy poddawali ją próbom. Dokładnie pamiętała
słowa swojego opiekuna, kiedy już wiedziała, że tak, że ma
szansę żyć tak, żeby nie myśleć i nie pamiętać, i nawet bać
się przypomnieć sobie - że było się kimś innym. Powiedział jej
wtedy, że jeśli się zdecyduje to musi pamiętać o jednym.
Kłamstwa, zdrady, udawanie, wieczny, całodobowy teatr to nic. Ale
jeśli już powie tak, święte, którego ani śmierć ani wolna wola
ani Bóg nawet nie może unieważnić, to ma sobie wbić w mózg, jak
najgłębiej, gorącym żelazem wypalić świadomość, że teraz jej
życie nie będzie dla nich wiele warte, ani dla niej żyć nie
będzie żadną koniecznością, od teraz Navigare
necesse est.
Necesse.
A
więc Gdańsk, może nie tylko dziś, może za tydzień znów. Bez
emocji, bez rozmyślań, bez niechęci. Choćby nie wiem jak bolało,
choćby przypominało, wąwóz, cień, obietnicę, siebie-Navigare
necesse est.