środa, 7 listopada 2012

Znam Cię

Znam Cię
Znam twoje imię

I rodowe nazwisko
Znam kolor twoich oczu
Włosów i ust

Wiem ile masz lat
Wiem gdzie mieszkasz
Wiem na co chorujesz
Wiem jaką wiarę wyznajesz

Mam twoje zdjęcie
Mam twój numer
I adres
Mam twoją wizytówkę
I mam twój znak zodiaku

Jednak

zanim staniesz się
moją częścią
drugą połową

Karkiem mojej głowy
Palcem mojej ręki
Krwią mojej tętnicy
Duszą mojego ciała


Odpowiedz mi-

kim jestem ja-

twoje osobiste
ja

*Za późno**


Zakręciła się

I spadła

odszedł


Są chwile które pamiętam
Jak we śnie

ten język spojrzenia


Gdybyś wtedy umiał
Gdybym wtedy znała
Gdybyśmy oboje mieli

choć połowę serca

nie potrafiła drążyć
naszego głazu

Zakręciła się

I spadła

A ja zostałam
sama

Historia Katynia, 2009


Historia Katynia



Widziałem kosmyk ambicji
Widziałem głowę marzeń
Widziałem człowieka

Widziałem ziarno niewinności
Widziałem garść zalet
Widziałem ziemię

Widziałem dym zła
Widziałem lufę wymierzoną z nienawiścią
Widziałem karabin

Widziałem ciało
na ziemi
i karabin w powietrzu
i rękę, która opadała

bez sumienia

  • potem

Otoczyli się szańcem kłamstw
Nie pozostało nic
Naszym bagnetem świadectwo
siniaki i płacz po zabitych braciach
Niedostępni za szklaną mgłą
Odcięci od dymów i pogorzelisk
Nie skalali się i nie wyszli ku nam
Moja ręka była zbyt spracowana
Zbyt czarna od węgla
Od cum
Patrzeli na nas
Bo ich oczy nie cierpiały od gazu
od zdrajców
od jaskrawości krwi

Ciężko było się podnieść
Gumowa pałka zostawiła wgniecenie na naszym umyśle
Nienawistna ręka zawsze celowała bez błędu
Mimo to staliśmy i gotowi byliśmy przebaczyć
Oni stali wysoko na Olimpie swojej władzy
I błyskali niewybitym zębem tam
gdzie wschodziło ich słońce

Przydeptani do zimnego asfaltu
Krępowani łańcuchem milczenia
Wciąż czekaliśmy aż otworzą bramę
I z tego polskiego piekła otworzymy furtę czyśćca

W końcu wydawało nam się że jesteśmy u celu
A stół jak u Artura
Okazał się złudną pociechą

Szczelnie zamknięta w pustym skarbcu
biała plama
na kolejne ciemne lata

Ikar


Ikar


Zaklęty w Gwiazdę rozłożył ramiona
Na jeden podmuch czekał całe życie
I tonął w fali ciepłego powietrza
Rozgrzewanego kaspijskim słońcem

Zwodniczy uśmiech nawoływał do siebie
Przyciągał i kusił szaleńczy taniec promieni
On osłabiony okresem czekania
Uległ

Śmierć była słodka
Spadająca gwiazda powoli stygła

Zimne morskie fale czule opatrywały oparzenia

Ani oracz ani rybacy nie zdążyli pomyśleć życzenia

Zginął z miłości
tumaniącej złotej kuli
Z pragnienia nirwany


A ojciec zwinął skrzydła

Jak gryf
Miał teraz zloty łeb lwa
I trochę jego odwagi

Długi ogon diabła
I trochę jego sprytu

Ostre pazury
I trochę agresji

I skrzydła anioła
I jego łkającą duszę


Poczerniały na twarzy
krążył
Unosiły go tylko łkania
Tylko krople
zatrzymane na
drżącej brodzie

Podróż, 2008


Podróż

1
Ścieżka była długa

Co raz mijałem kolejny zakręt
Drzewa kłaniały się w pas
Słonecznej koronie świtu
Powietrze kołysało znajomy swojski zapach rumianku

Spojrzałem w oko białej chmurze i
uwierzyłem

Bóg dał mi drugą szansę

2
Był letni wieczór
Wracałem pijany wściekłością
Matka znów zaprzedała duszę
Tłumaczyła się starością
Nie zauważając dawnej sukienki
wchłaniającej kałużę pod wanną
Kolejny raz
nie zdążyła się doczołgać

Droga była śliska
Co raz mijałem bukowe trupy
Pnie zawężały mi drogę
Łysymi koronami
Powietrze w samochodzie było zbyt gęste

Zobaczyłem tylko dwa świetliste oka
i moja świadomość poszybowała poza horyzont

on był w ciężkim stanie...
3
Był zimowy ranek
Wracałem otrzeźwiony mroźnym powietrzem
Oddałem lekarzowi nowo zarobione pieniądze
Te pierwsze- uczciwe
Tłumaczyłem się obowiązkiem
Nie wspominając o nie rdzewiejącej miłości
Kolejny raz przemawiającej do rozumu

Moja duma zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach...

4
Szedłem pełnym kwiatów ogrodem
po horyzont roztaczał się bajkowy krajobraz
Wspaniała karmazynowa zorza
płonęła tuż nad ciemnym błękitem
statecznego morza
Nie znałem dotąd uczucia porywającego zachwytu
za lasami gęstymi od myśli
wzlatujących to nad wzgórza idei
to nad ciemne i mroczne doliny
wyłaniały się nowe drogi
prowadzące w obłoki
czasem wyżej aż po krańce
znanego mi kosmosu
Idąc tak wyboistą ścieżką
zdarzały się rozwidlenia i ciemne stepy
przytłoczone pożółkłymi chwastami
ledwo podtrzymującymi ociężałe
nijakie powietrze
w przepychu naturalnego chaosu
zdumiewałem się prostotą bogactwa


miałem teraz swój prywatny
rozkoszny Eden



A wszystko
Bo szukałem
i znalazłem prostą równinę
dotąd nie tkniętą
-
Przebaczenie



To była jedyna niezapomniana podróż
W głąb siebie

Zima ***


***

mroźny ranek przestraszony zębami lodu,
pyszniącymi się w odbiciu ledwo żywej z zimna rzeki,
nieśmiało wychyla
delikatne obłoki zza horyzontu,
bladym okiem skostniałego słońca
z zaciekawieniem spogląda na las

na odizolowaną od zgiełku i hałasu przestrzeń,
spowitą nieskazitelną bielą,
przed którą szarość nocy ucieka w stronę księżyca,
podążającego, dla ogrzania się, w okolice równika,
dociera środek dnia

spadający lekką kaskadą śnieg,
dodaje niemłodym drzewom powagi,
emerytowane brzozy tulą się do siebie,
zasłuchane w magię enigmatycznej muzyki natury,
którą skrzypiące szkielety buków,
obejmują polanę

sędziwy dąb, ubierając śnieżny kożuch,
dziwi się wiewiórce, wybitej z orzechowego snu,
że jej rude futro zakłóca biel lasu,
podczas gdy bezpieczne, ciepłe gniazdo w jego pniu
stoi otworem

słońce zmęczone przetykaniem promieni
przez siatkę konarów,
udaje się na spoczynek

zbudzony nagłym poruszeniem księżyc,
zmierza do conocnej pracy,
lekkim wietrzykiem, kołysze las do snu

aksamitna kurtyna nocy opada,
koło zimowej doby ponownie rusza,
śnieg sypie nieprzerwanie...

Urząd


Poniższy tekst  jest częścią powieści i nie może być rozpowszechniany ani kopiowany.


Wysiadłszy z nośnika kilkuset ciał ludzkich, jak zapewne ongiś określono by poetycko zwykły pociąg elektryczny, wysiadłszy – udałam się do urzędu. Było to w jednym z tych miejsc, do których nikomu nie chce się chodzić, ale każdy musi. Jak przystało na człowieka należącego do wyżej wymienionej grupy „każdych”, nie zapomniałam zabrać ze sobą maski miłego i cierpliwego petenta. Oczywiście, w świecie poprawności politbiurowej, nie używa się już słowa petent. Jesteśmy rzekomo klientelą. Celowo używam tego słowa, gdyż nie tylko ja urzędników nadmiernie gorliwie politbiurokratycznych określam tak, jak niegdyś Piłsudski określił posłów. Wchodząc zatem do burdelu, oficjalnie zwanego urzędem, nałożyłam tąże maskę petenta. Trzeba przy tym roli iście oskarowej, którą do perfekcji opanowało społeczeństwo ostatnio. Oczy pamiętać opuścić, ramiona pamiętać ściskać, głos jedwabistym wymodulować i ... prosić. Tak oto, gramy rolę proszących.

Urzędnik A, nie chciał nawet minuty spędzić na moim monodramie. Pogardliwym wzrokiem, niczym niekryty krytyk skierował mój, z kolei upokorniony wzrok na tabliczkę – przerwa. Nie w głowie było mi jednak, czynić teraz antrakt, kiedy kurtyna mojego przedstawienia nie zdołała się jeszcze podnieść. „Rekwizyt widziałeś kanalio”- myśli moje zadeklamowały w stronę Bóg wie czego, gdyż o rozum godny homo homini tegoż Urzędnika A nie podejrzewam. Co do duszy, bądź serca, również mam wątpliwość negatywną. To znaczy, iż nie mam wątpliwości, że osobnik ten miał wnętrzności wybrakowane. Wątroba, nerki i żołądek wyparły co mniej – w mniemaniu tegoż – ważne narządy.
Urzędnik B, głosem godnym antycznego Heroda, posłał w moim kierunku rozbudowane pytanie, o treści „tak?!”. Skonfudowana, przez moment zastanawiałam się, czy teraz już razem rozgrywamy pewną sztukę, czy nadal mogę swój teatr odgrywać, uważając go za widza. Sam mi jednak urzędas odpowiedział, tym pytaniem retorycznym, zapewne metafizycznie. Otóż, „tak”, wchodzę w pierwszą scenę dramatu.
Głos mój drgnął niezauważalnie, i cichym miękkim sopranem zaśpiewał , ściszając ton, aż do ostatniego słowa, które nie wybrzmiało w ogóle w świecie materiałnym:
„Dbry, chciałabym złożyć wniosek o wizę”
„Co” – to ciekawe jak w jednej sylabie, zawrzeć można wszystkie bóle i pytania świata. Jest to, jak napisałam, wyraz będący i zdaniem zdecydowanie twierdzącym, i rozkazującym i samym w sobie pytajnikiem, znakiem, słowem, symbolem. Któż nie użył kiedyś tego słowa i ile kontekstów w nim nie zawarł?
Po tak miłej zachęcie, rozpoczęłam następny dialog mój własny, monologiem określany (przy czym może się od razu rzucać w uszy stereologiczna foniczność mych słów, która bije o mur dwójki-pary małżowin, bębenków i kowadełek osobnika naprzeciwko). Nie oczekując wcale na ciepłe przyjęcie publiczności, powtórzyłam cytat z poradnika dla petentów urzędu, tym razem idąc za rozumem, którego resztki przetrzebione przez sito sywilizacji i kultury naszych czasów, pozostały w moim mózgu, zaakcentowałam i podkreśliłam słowo „wiza” (w dopełniaczu liczby pojedynczej).
Zdecydowanie, rozminęliśmy się jednak z publicznością w jakiejś czasoprzestrzeni. Urzędas B, w odpowiedzi na oratorium wygłoszone, a być może – usłyszane, zareagował nie – gromkimi brawami, które zachęciłyby aktora do starań, ale prostą i ostrą jak włócznia odpowiedzią „To niech pani składa”.
Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem jego słów. Nie przekazu, gdyż kanalia B nie była w formie absolwenta szkoły teatralnej, na co zresztą nie aspirowała, a czego i ja nie oczekiwałam. Prostota, trafność i jasna filozofia tych czterech słów, ujęły mnie bardziej niż mickiewiczowska Litwa ojczyzna jego, a przecież to wieszcz pierwszy przeforsował mistrzowskość czternastozgłoskowca. Uczeń B – przerósł mistrza A M.
Gdybym nie uprzytomniła sobie, że sztuka zaraz wejdzie w akt drugi, z powoli osiąganym kulminacyjnym punktem, słona kropla podziwu, zakręciłaby się i spadła, niwecząc kunszt charakteryzatorki. 
Szczęśliwie, nie było to pierwsze tak zacne przedstawienie, z jakim przyszło mi konkurować w tym świecie. Z twarzą określaną mianem kamiennej , sięgnęłam po rekwizyt drugi – blankiet. Co jednak pulsowało pod mą skronią – zachwyt. Rozsmakowanie i tarzanie się w słowach, których postać objawił mi Urzędas B. Otóż ileż prawd świata zawarł on w swym dialogu zewnętrznym. Ileż informacji przekazał mnie- człowiekowi ułomnemu, stworzonemu na jego odbicie zaledwie obrazu. Samo „to” – wzbudziło mą ekscytację. W „tym” zawarł urzędnik wszelkie emocje, jakie przepłynęły pomiędzy nami.
Niech – forma bezosobowa, rozkazująca. Lecz z drugiej strony, formalnie, i gramatycznie twierdząca. 
I to „pani” – tożsamość kobiety , zidentyfikowana, stwierdzona, wyrażona w odpowiedzi. Ludzkie oblicze urzędu. 
A przecież nie powinno, w dobie wszechogarniającej równości. Zaskoczyło mnie to, aczkolwiek pozytywnie, w beznadziejności tej sytuacji. Wreszcie „składa” wieloznaczność, tryb przyszły, niedokonany czyli niby składam, ale przecież jeszcze nie złożyłam, wszystko w rękach boga, a bogiem dziś w tym przedstawieniu jest Urzędas B. Jak Bóg.