Poniższy tekst jest częścią powieści i nie może być rozpowszechniany ani kopiowany.
Wysiadłszy z nośnika kilkuset ciał ludzkich, jak zapewne ongiś określono by poetycko zwykły pociąg elektryczny, wysiadłszy – udałam się do urzędu. Było to w jednym z tych miejsc, do których nikomu nie chce się chodzić, ale każdy musi. Jak przystało na człowieka należącego do wyżej wymienionej grupy „każdych”, nie zapomniałam zabrać ze sobą maski miłego i cierpliwego petenta. Oczywiście, w świecie poprawności politbiurowej, nie używa się już słowa petent. Jesteśmy rzekomo klientelą. Celowo używam tego słowa, gdyż nie tylko ja urzędników nadmiernie gorliwie politbiurokratycznych określam tak, jak niegdyś Piłsudski określił posłów. Wchodząc zatem do burdelu, oficjalnie zwanego urzędem, nałożyłam tąże maskę petenta. Trzeba przy tym roli iście oskarowej, którą do perfekcji opanowało społeczeństwo ostatnio. Oczy pamiętać opuścić, ramiona pamiętać ściskać, głos jedwabistym wymodulować i ... prosić. Tak oto, gramy rolę proszących.
Urzędnik A, nie chciał nawet minuty spędzić na moim monodramie. Pogardliwym wzrokiem, niczym niekryty krytyk skierował mój, z kolei upokorniony wzrok na tabliczkę – przerwa. Nie w głowie było mi jednak, czynić teraz antrakt, kiedy kurtyna mojego przedstawienia nie zdołała się jeszcze podnieść. „Rekwizyt widziałeś kanalio”- myśli moje zadeklamowały w stronę Bóg wie czego, gdyż o rozum godny homo homini tegoż Urzędnika A nie podejrzewam. Co do duszy, bądź serca, również mam wątpliwość negatywną. To znaczy, iż nie mam wątpliwości, że osobnik ten miał wnętrzności wybrakowane. Wątroba, nerki i żołądek wyparły co mniej – w mniemaniu tegoż – ważne narządy.
Urzędnik B, głosem godnym antycznego Heroda, posłał w moim kierunku rozbudowane pytanie, o treści „tak?!”. Skonfudowana, przez moment zastanawiałam się, czy teraz już razem rozgrywamy pewną sztukę, czy nadal mogę swój teatr odgrywać, uważając go za widza. Sam mi jednak urzędas odpowiedział, tym pytaniem retorycznym, zapewne metafizycznie. Otóż, „tak”, wchodzę w pierwszą scenę dramatu.
Głos mój drgnął niezauważalnie, i cichym miękkim sopranem zaśpiewał , ściszając ton, aż do ostatniego słowa, które nie wybrzmiało w ogóle w świecie materiałnym:
„Dbry, chciałabym złożyć wniosek o wizę”
„Co” – to ciekawe jak w jednej sylabie, zawrzeć można wszystkie bóle i pytania świata. Jest to, jak napisałam, wyraz będący i zdaniem zdecydowanie twierdzącym, i rozkazującym i samym w sobie pytajnikiem, znakiem, słowem, symbolem. Któż nie użył kiedyś tego słowa i ile kontekstów w nim nie zawarł?
Po tak miłej zachęcie, rozpoczęłam następny dialog mój własny, monologiem określany (przy czym może się od razu rzucać w uszy stereologiczna foniczność mych słów, która bije o mur dwójki-pary małżowin, bębenków i kowadełek osobnika naprzeciwko). Nie oczekując wcale na ciepłe przyjęcie publiczności, powtórzyłam cytat z poradnika dla petentów urzędu, tym razem idąc za rozumem, którego resztki przetrzebione przez sito sywilizacji i kultury naszych czasów, pozostały w moim mózgu, zaakcentowałam i podkreśliłam słowo „wiza” (w dopełniaczu liczby pojedynczej).
Zdecydowanie, rozminęliśmy się jednak z publicznością w jakiejś czasoprzestrzeni. Urzędas B, w odpowiedzi na oratorium wygłoszone, a być może – usłyszane, zareagował nie – gromkimi brawami, które zachęciłyby aktora do starań, ale prostą i ostrą jak włócznia odpowiedzią „To niech pani składa”.
Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem jego słów. Nie przekazu, gdyż kanalia B nie była w formie absolwenta szkoły teatralnej, na co zresztą nie aspirowała, a czego i ja nie oczekiwałam. Prostota, trafność i jasna filozofia tych czterech słów, ujęły mnie bardziej niż mickiewiczowska Litwa ojczyzna jego, a przecież to wieszcz pierwszy przeforsował mistrzowskość czternastozgłoskowca. Uczeń B – przerósł mistrza A M.
Gdybym nie uprzytomniła sobie, że sztuka zaraz wejdzie w akt drugi, z powoli osiąganym kulminacyjnym punktem, słona kropla podziwu, zakręciłaby się i spadła, niwecząc kunszt charakteryzatorki.
Szczęśliwie, nie było to pierwsze tak zacne przedstawienie, z jakim przyszło mi konkurować w tym świecie. Z twarzą określaną mianem kamiennej , sięgnęłam po rekwizyt drugi – blankiet. Co jednak pulsowało pod mą skronią – zachwyt. Rozsmakowanie i tarzanie się w słowach, których postać objawił mi Urzędas B. Otóż ileż prawd świata zawarł on w swym dialogu zewnętrznym. Ileż informacji przekazał mnie- człowiekowi ułomnemu, stworzonemu na jego odbicie zaledwie obrazu. Samo „to” – wzbudziło mą ekscytację. W „tym” zawarł urzędnik wszelkie emocje, jakie przepłynęły pomiędzy nami.
Niech – forma bezosobowa, rozkazująca. Lecz z drugiej strony, formalnie, i gramatycznie twierdząca.
I to „pani” – tożsamość kobiety , zidentyfikowana, stwierdzona, wyrażona w odpowiedzi. Ludzkie oblicze urzędu.
A przecież nie powinno, w dobie wszechogarniającej równości. Zaskoczyło mnie to, aczkolwiek pozytywnie, w beznadziejności tej sytuacji. Wreszcie „składa” wieloznaczność, tryb przyszły, niedokonany czyli niby składam, ale przecież jeszcze nie złożyłam, wszystko w rękach boga, a bogiem dziś w tym przedstawieniu jest Urzędas B. Jak Bóg.